Walka z „zombie” i bateryjna rewolucja. Polska energetyka zmieni się szybciej niż myślimy

Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl
– W połowie lat 30. rola węgla w elektroenergetyce będzie pomijalna. Będziemy mieć bardzo dużo OZE. A energia będzie tanieć – mówi w wywiadzie z Gazeta.pl Grzegorz Onichimowski, prezes Polskich Sieci Elektroenergetycznych (PSE), czyli operatora polskiego elektroenergetycznego systemu przesyłowego. Do tego czasu przed polską energetyką „szczególnie wrażliwy” czas, a PSE musi mierzyć się z nowymi wyzwaniami, aby uniknąć przerw w dostawie energii – oraz marnowania środków na rozwój sieci.
Grozi nam blackout?
Grzegorz Onichimowski, Prezes Zarządu PSE: Zdarzenie w takiej skali, jak w tym roku w Hiszpanii i Portugalii – totalna awaria, całe kraje pozbawione energii – raczej nam nie grozi. W tamtym przypadku jednym z głównych czynników były stosunkowo słabe połączenia Półwyspu Iberyjskiego z resztą kontynentu. Jesteśmy dużo lepiej połączeni z sąsiadami, więc żeby u nas doszło do całkowitego blackoutu, musiałby on obejmować dużą część Europy.Dlaczego w takim razie rząd i PSE proponują „pakiet antyblackoutowy”?
Nasz system energetyczny jest w procesie transformacji, a wręcz w jej najbardziej wrażliwym momencie. Do tego żyjemy dziś w zupełnie innej rzeczywistości geopolitycznej niż ta, z którą mierzyli się moi poprzednicy. To oznacza nowe zagrożenia, w tym – mniej lub bardziej lokalne – przerwy w dostawie energii.
Jak tych zagrożeń uniknąć?
Myśląc o bezpieczeństwie systemu energetycznego nie możemy „walczyć w wojnie, która już była”, tylko myśleć o tym, co będzie i co może się zdarzyć.
To znaczy?
Na początku XXI wieku, w odpowiedzi na zagrożenie brakiem mocy, powstały nowe bloki elektrowni węglowych. Miały być jak największe, z jak najwyższą sprawnością, żeby zużywały możliwe najmniej węgla na jednostkę energii. Takie było wtedy założenie. A dziś te najnowsze bloki albo pracują rzadko, albo z minimalną mocą, a przez to wcale nie osiągają wysokiej efektywności.
Okazało się, że w systemie, w którym coraz większą rolę odgrywają odnawialne źródła energii, ważna jest nie wyśrubowana efektywność elektrowni konwencjonalnych, a ich elastyczność. Czyli możliwość regulacji tego, z jaką mocą pracują. Tymczasem elektrownie węglowe kiepsko się do tego nadają ze względu na swoje ograniczenia techniczne.
Czyli nie są przygotowane do tego, żeby ich pracę uzupełniało OZE?
Nie są przygotowane do tego, że jest odwrotnie. Dziś to wiatraki i fotowoltaika działają „w podstawie” systemu, a elektrownie na węgiel je uzupełniają. Tylko na dachach polskich domów mamy 13 gigawatów mocy w panelach fotowoltaicznych – tyle, co kilka dużych elektrowni. A OZE zawsze będą miały w systemie pierwszeństwo wobec elektrowni konwencjonalnych. Nie ze względu na klimat, ale ekonomię – w ich pracy nie ma kosztu paliwa i uprawnień do emisji, a więc kiedy działają, wygrywają konkurencję z węglem i gazem.
Ale nie zawsze działają. Zachodzi słońce i ten węgiel musi nadrabiać zapotrzebowanie w szczytowym momencie.
Tę rolę przejmą m.in. magazyny energii. Ich rozwój i spadająca cena wywołają następną rewolucyjną zmianą w energetyce. To widać już w Teksasie i Kalifornii. Bateryjne magazyny będą pojawiać się coraz częściej także w naszych domach. Skorzystają na tym i właściciele, i my jako operator sieci. Żadna elektrownia nie zwiększy generacji tak szybko, jak może to zrobić bateria.
A połączenie paneli fotowoltaicznych z domowymi magazynami energii oznacza, że za jakiś czas gospodarstwa domowe, a nawet niektóre firmy, będą przez dużą część roku prawie samowystarczalne.
A co, gdy przyjdą dwa listopadowe tygodnie bez słońca, do tego bez wiatru, który zasili wiatraki, a te domy będą potrzebować dużo prądu do ogrzewania i nie tylko?
Na takie okresy musimy budować tak zwane jednostki dyspozycyjne, czyli takie, których praca nie zależy od warunków pogodowych. W dzisiejszych realiach to w zasadzie tylko elektrownie gazowe. Potrzebują importowanego paliwa kopalnego, ale przy pracy na przykład kilka tygodni w roku, jego zużycie i emisje będą bardzo niewielkie.
Mamy narzędzie – rynek mocy – które pozwala płacić firmom energetycznym za postawienie takich elektrowni i utrzymywanie ich w gotowości. To potrzebne, bo z samej sprzedaży energii przez ograniczony czas nie utrzymałyby się.
Ale na to wszyscy będziemy musieli się zrzucić w rachunkach za prąd.
Są też inne potencjalne źródła, jak wpływy z systemu handlu emisjami. Ale tak – ktoś musi za to zapłacić. Tyle że taki system i tak jest bezpieczniejszy i tańszy od takiego opartego całkowicie o paliwa kopalne.
Wydamy miliardy na działające przez ograniczony czas elektrownie – i wciąż będzie taniej?
Pytanie, co jest alternatywą? I czy wliczamy koszty klimatyczne? Gdybyśmy chcieli, żeby przez cały rok opierać się na elektrowniach na gaz i węgiel, to oznacza konieczność importu paliwa. Także węgla, bo zagraniczny jest bardziej konkurencyjny. Polski węgiel, wydobywany 1000 metrów pod ziemią, jest po prostu za drogi.
Warto też zauważyć, że choć OZE nie działają cały czas, to przecież konwencjonalne elektrownie też nie pracują przez 100 proc. czasu ze 100-procentową mocą. A OZE są dziś na tyle tanie, że opłaca się je budować nawet wtedy, gdy będą działały przez niewielki procent czasu.
Czy gdy część gospodarstw – nawet czasowo – uniezależni się od systemu, to koszty nie wzrosną dla reszty?
Dlatego pewnie będziemy musieli iść w kierunku jakiejś reformy taryf. Może, wzorując się na opłatach za telefony komórkowe, bardziej postawimy na opłaty za sam dostęp do sieci, poza kwotą za zużytą energię.
Jak dużym problemem dla energetyki jest prezydenckie weto wobec zmniejszenia odległości stawiania wiatraków od zabudowań do 500 m?
Elektrownie wiatrowe na lądzie są nam po prostu potrzebne. Nie tylko dlatego, że dają najniższą cenę za jednostkę energii, ale też są korzystne z punktu widzenia naszych warunków klimatycznych. Zima jest bardziej wietrzną porą roku, więc wiatraki pracują wtedy więcej niż latem – i jednocześnie wtedy będziemy potrzebować coraz więcej energii wraz z elektryfikacją ciepłownictwa, ale także transportu czy przemysłu.
Z jednej strony potencjał energetyki wiatrowej przy odległości 500 m jest prawie dwukrotnie wyższy niż przy 700 m. Ale z drugiej – mamy do czynienia z rewolucją technologiczną w tym obszarze.
Jeszcze nie tak dawno wiatraki na lądzie miały moc najwyżej dwóch megawatów, teraz stawia się nawet siedmiomegawatowe. Technologia redukuje też hałas i wpływ na środowisko. Ale jednocześnie takich wiatraków i tak raczej nie stawiano by 500 m od zabudowań. Teraz największym wyzwaniem nie są metry, a lata. Lata?
Uzyskanie wszystkich zgód i dokumentów niezbędnych do postawienia wiatraka trwa nawet sześć lat, a powinno trwać sześć miesięcy, może rok. Jeśli tego nie naprawimy, to zawsze będziemy z tyłu.
Bardzo duże wiatraki stawiamy już teraz na morzu.
Ale te na lądzie mają już podobny poziom sprawności. A są co najmniej dwukrotnie tańsze do zbudowania i wielokrotnie tańsze w utrzymaniu. Oczywiście jeśli są inwestorzy chcący budować wiatraki na morzu na własne ryzyko i konkurować z innymi źródłami na rynku, to świetnie. Ale trzeba przyjrzeć się temu, czy wcześniejsze ambicje zbudowania do 19 gigawatów w wiatrakach na Bałtyku – niektórych wręcz na środku morza – z gwarancją ceny dla inwestora – nie wymagają zweryfikowania.
Patrząc i na aspekt ekonomiczny, i na bezpieczeństwo, i rynek zbytu dla tej energii obawiam się, że wynik będzie niekorzystny. Inwestorzy domagają się gwarancji ceny minimalnej i to dziś jest cena znacznie wyższa niż taka, która dałaby konkurencyjność naszej gospodarce. I dochodzą jeszcze obawy o fizyczne bezpieczeństwo takich budowli i kabli prowadzących na ląd.
Sporo mówiło się o tym, że ta energia może służyć na przykład do produkcji wodoru, że na północy Polski powstaną potężne elektrolizery.
To bajkowe projekty. Jeśli cena gwarantowana za megawatogodzinę energii z wiatraków na morzu to około 500 zł, to ile będzie kosztował produkowany dzięki niej wodór? Wszystkie inne sposoby długoterminowego magazynowania energii byłyby od niego tańsze. I kto kupiłby ten wodór? Są miejsca na świecie, które mają tysiące kilometrów kwadratowych pustyni, gdzie słońce świeci cały rok. Wodór produkowany nad Bałtykiem nie ma szans konkurować z tym na przykład z Arabii Saudyjskiej. Mówił pan o zagrożeniach geopolitycznych. System, w którym rozproszone źródła – wiatraki i fotowoltaika – wypierają węgiel, jest bardziej odporny na zewnętrzne ataki?
Są rozproszone, ale też te wiatraki, farmy słoneczne, magazyny energii muszą być połączone z siecią. I te połączenia mogłyby stać się obiektem ataku. Ale zasadniczo zgadzam się z tym, że rozproszony system jest trudniejszy do zniszczenia czy przejęcia. Oczywiście poza fizycznym atakiem jest cały wielki obszar cyberbezpieczeństwa. To jedna z rzeczy, które chcemy wzmocnić proponowanym przez nas pakietem antyblackoutowym. Inna to uporządkowanie zasad przyłączania do sieci. Z tym mamy bałagan.
Bałagan?
Potworny. Mamy wydane tak zwane warunki przyłączenia dla w sumie 60 gigawatów projektów OZE i 60 GW magazynów. To cztery razy więcej, niż cały obecny system energetyczny. A w rzeczywistości zrealizowanych będzie z tego może 10 proc.
Czyli firmy zgłaszają, że chcą zbudować np. farmę słoneczną, otrzymują warunki przyłączenia, ale później tego nie robią?
Czasem tego nie robią, czasem czekają, czasem chcą je sprzedać komuś innemu.
Czyli PSE nie wiedzą, jakie OZE powstaną, a jakie nie?
Mamy do czynienia z chaosem. To problem choćby ze względu na pieniądze. Na rozbudowę sieci wydajemy bardzo duże pieniądze i naszym obowiązkiem jest upewnienie się, że nie zbudujemy ani metra sieci, który nie jest niezbędny. A takie projekty-zombie grożą zmarnowaniem pieniędzy. Dlatego potrzebujemy nowego systemu dostępu do sieci i to również proponujemy w ramach pakietu antyblackoutowego. Skoro nie wiemy, ile czego powstanie, to czy mocy w systemie może nam zabraknąć?
Jeszcze kilka lat temu bardzo realny był scenariusz, że w drugiej połowie lat 20. zabraknie nam tak zwanej mocy dyspozycyjnej, czyli jednostek, które możemy szybko uruchomić w razie potrzeby. Ale dzięki przedłużeniu wspomnianego rynku mocy dla elektrowni węglowych i budowaniu nowych jednostek gazowych udało nam się to ryzyko znacznie zmniejszyć.
Co zatem wiemy o tym, jak będzie wyglądać nasz system energetyczny za 10 lat?
Tempo zmian w energetyce będzie dużo wyższe, niż większości się wydaje. W połowie lat 30. rola węgla w elektroenergetyce będzie pomijalna. Będziemy mieli jeszcze kilka bloków węglowych, ale one praktycznie nie będą działać, tylko będą trzymane w tak zwanej zimnej rezerwie, do uruchomienia w razie potrzeby. Do dyspozycji będzie kilkanaście, może 20 gigawatów mocy gazowych, a także bardzo dużo OZE – zobaczymy, w jakich proporcjach. Oraz dużo magazynów energii, co najmniej 10 gigawatów w dużych jednostkach i miliony sztuk w domach, z których część uda nam się pewnie wpiąć w systemy zarządzania.
A energia jądrowa? Pierwszy reaktor ma produkować prąd w 2035 roku, ale te elektrownie wręcz słyną z opóźnień w budowie.
Rzeczywiście nie można wykluczyć jakiegoś opóźnienia. Ale nawet gdyby ta elektrownia została oddana do użytku rok, dwa lata później – nie będzie to wielki problem dla systemu.
Niektórzy politycy powtarzają, że dopiero energią jądrową zastąpimy węgiel.
To zwyczajnie nie jest prawda. Elektrownia jądrowa może dać nam solidną podstawę niskoemisyjnej energii, ale kiedy powstanie, dużych wolumenów energii z węgla już dawno nie będzie. Ostatnie elektrownie na węgiel będą wtedy tylko w rezerwie.
Jak te zmiany odbiją się na naszych rachunkach za energię? W 2035 będziemy płacić mniej czy więcej?
Po pierwsze trzeba odróżnić ceny energii od naszych rachunków, bo na nie składają się też inne elementy. Sama energia na pewno będzie tanieć. Wartości na rachunkach też powinny spadać, ale to będzie zależeć od tego, jak dobrze uda nam się zarządzić całym procesem transformacji. Musimy uniknąć budowania niepotrzebnej infrastruktury i to w warunkach, w których nie jesteśmy w stanie do końca przewidzieć kolejnych rewolucji technologicznych.
Transformacja jeszcze nas zaskoczy?
Gdyby zapytać moich poprzedników zaledwie pięć-sześć lat temu, czy operator dopuszcza znaczącą rolę bateryjnych magazynów energii w systemie – powiedzieliby, że nie ma mowy. Dziś baterie litowo-jonowe tanieją, a sodowo-jonowe mogą być jeszcze wielokrotnie tańsze. I okazuje się, że ich rola będzie gigantyczna. Potencjalnie rozwiążą nam masę problemów, jak zapewnienie krótkoterminowej elastyczności systemu.
Jako konsumenci na wielu tych zmianach też skorzystamy. Coraz więcej osób będzie miało elektryczne samochody czy rowery, które w słoneczny weekend będzie można nawet w publicznej ładowarce naładować w promocji, prawie za darmo.
Źródło: gazeta.pl