Trump „wątpi „, czy zdecyduje się na wojnę, ale wojsko się szykuje. I wysyła lotniskowiec

Fot. REUTERS/Evelyn Hockstein

Utarło się, że żadna amerykańska interwencja zbrojna nie zaczyna się bez lotniskowca. Najnowszy zmierza właśnie ku Wenezueli. Dołączy do wojskowych sił USA, których Ameryka Południowa nie widziała od dekad.

Pentagon przygotowuje się do wojny z Wenezuelą, a jednocześnie Donald Trump twierdzi, że ataku raczej nie zarządzi. – Wątpię. Nie wydaje mi się. Choć oni traktują nas bardzo źle – odpowiedział amerykański prezydent w wywiadzie dla programu „60 minutes” pytany, czy USA pójdą na wojnę z Wenezuelą. Jednak na pytanie, czy dni wenezuelskiego dyktatora Nicolasa Maduro są policzone, odparł twierdząco. – Powiedziałbym, że tak. Myślę, że tak. Jednocześnie zaprzeczył, że chodzi wyłącznie o zmianę władzy w Wenezueli i stwierdził, że USA mają problem z tym krajem z wielu powodów.

Więcej i więcej sił do uderzenia

Najbardziej Trump w swojej wypowiedzi skupił się na wątku przemytu narkotyków. Prezydent i jego administracja regularnie zarzucają władzom Wenezueli, że są bezpośrednio zaangażowane w przerzut zakazanych substancji do USA drogą morską. W związku z tym od początku września amerykańskie wojsko dokonuje uderzeń z powietrza na niewielkie łodzie na Morzu Karaibskim oraz na Pacyfiku. Do dzisiaj zaatakowano łącznie co najmniej 16 łodzi – 9 w pierwszym akwenie, 7 w drugim. W uderzeniach miały zginąć co najmniej 64 osoby. Według oświadczeń Waszyngtonu łodzie służyły do transportu narkotyków, w związku z czym ataki na nie były uzasadnione działaniem w obronie zdrowia i życia obywateli USA. W żadnym wypadku nie zaprezentowano jednak dowodów na potwierdzenie tej tezy. Do tego atakowane łodzie nie są widocznie uzbrojone. Z prawnego punktu widzenia to, co robi wojsko USA, jest więc po prostu seryjnym zabójstwem. Dotychczasową standardową praktyką było przechwytywanie tego rodzaju łodzi poprzez abordaż, choć ze względu na szczupłość zasobów (przez dekady po jednym okręcie na obu oceanach, wspartych przez samoloty patrolowe), ich skuteczność była ograniczona. Ataki z powietrza bez uprzedzenia na pewno są łatwiejsze, bo ignorują prawo.

Do tego rodzaju działań nie są jednak potrzebne siły, które Amerykanie gromadzą w rejonie Morza Karaibskiego. Wystarczyłyby drony i samoloty patrolowe, które bazują głównie na Portoryko, terytorium zależnym USA. Pentagon skoncentrował jednak w rejonie znacznie większą siłę ognia, która ciągle jest zwiększana. Jeszcze we wrześniu w bazach na Portoryko, zaniedbanych i prawie całkowicie porzuconych od końca zimnej wojny, zaczęły się pośpieszne prace budowlane i remontowe. Zwłaszcza w niegdyś największej placówce wojska USA w regionie – bazie lotniczej Roosevelt Roads. Aktualnie stacjonuje tam już kilkanaście F-35 Korpusu Piechoty Morskiej, liczne śmigłowce, pojawiło się miasteczko namiotowe oraz zaobserwowano obecność żołnierzy sił specjalnych. Pod koniec października bombowce strategiczne startujące z baz w USA dokonywały demonstracyjnych przelotów w pobliżu wybrzeży Wenezueli.

Ponadto we wschodniej części Morza Karaibskiego znajduje się jedna Ekspedycyjna Grupa Uderzeniowa, co przekłada się na dwa duże okręty desantowe (jeden przenoszący samoloty F-35B i śmigłowce), mające na swoich pokładach około dwóch tysięcy marines z niezbędnym sprzętem. Do tego obstawa kilku niszczycieli i krążownika (w październiku zaobserwowano w regionie cztery) oraz prawdopodobnie co najmniej jednego atomowego okrętu podwodnego. W okolicy zjawiło się też kilka okrętów zaopatrzeniowych floty. Jeden taki zespół to zdecydowanie za mało, aby desantować się w Wenezueli i zajmować stołeczne Caracas w celu obalenia Maduro, ale przeprowadzanie niewielkich ograniczonych rajdów w rejonie wybrzeża jest możliwe. Choć ryzykowne.

Wielce wymownym ruchem jest w tej sytuacji wzmocnienie sił w regionie zespołem uderzeniowym lotniskowca atomowego. Operujący od lipca na wodach europejskich USS Gerald R. Ford (najnowszy i największy okrętu tego typu w US Navy) dostał pod koniec października rozkaz jak najszybszego wyruszenia na Morze Karaibskie. Aktualnie jest gdzieś na zachodnim Morzu Śródziemnym. Razem z nim działa pięć niszczycieli eskorty. Taki zespół to znaczna siła ognia, która istotnie zwiększy potencjał USA w obliczu ewentualnego konfliktu z Wenezuelą. W praktyce żadna większa operacja ekspedycyjna USA nie odbywa się bez lotniskowców i ich samolotów.Nie podbicie kraju, ale uderzenia z powietrza i rajdy

W tym kontekście słowa Trumpa o tym, iż „wątpi” w wojnę z Wenezuelą, wydają się delikatnie rzecz biorąc niejasne. Pentagon ewidentnie szykuje siły do ograniczonej interwencji. Nie do inwazji i podbijania całego kraju, ale do przeprowadzenia kampanii uderzeń z powietrza i ewentualnych wybranych celów. Kiedy w rejon dotrze lotniskowiec, wszystkie klocki będą na miejscu. Wenezuelskie wojsko może stawić pewien opór, bo posiada ograniczone ilości względnie nowoczesnego rosyjskiego uzbrojenia zakupionego na początku wieku, jeszcze przed krachem gospodarczym. W kontekście potencjalnej interwencji oznacza to między innymi kilkanaście samolotów wielozadaniowych Su-30 i ograniczone ilości systemów przeciwlotniczych S-300 oraz Buk. Nie ma pewności co do ich sprawności po ponad dekadzie zapaści ekonomicznej kraju. Nie jest to siła, która odstraszy czy powstrzyma Amerykanów, choć przy pewnej dozie szczęścia może zadać im symboliczne straty.

Jeszcze pod koniec września amerykańska telewizja NBC twierdziła, powołując się na źródła w Pentagonie, że trwa planowanie uderzeń na „cele związane z przemytnikami narkotyków” na terytorium Wenezueli. Nie oznaczało to, że decyzja o ich przeprowadzeniu już zapadła. Tyle że wojsko ma to do siebie, że zawsze planuje działania z wyprzedzeniem, aby potem być gotowe do realizacji woli polityków. Miesiąc później, 23 października, Trump publicznie stwierdził, że operacje wymierzone w działalność karteli narkotykowych na lądzie są „następne w kolejce”.

W kontekście Wenezueli staje się to szczególnie wymowne, jeśli wziąć pod uwagę, że według aktualnej administracji amerykańskiej, władze Wenezueli i jej wojsko są bezpośrednio zaangażowane w przemyt narkotyków. Trump i jego współpracownicy zaczęli wysuwać te oskarżenia jeszcze podczas jego pierwszej kadencji. W 2020 roku prokuratura federalna formalnie postawiła Maduro zarzut związków z narkobiznesem. Wówczas pojawił się również pomysł interwencji militarnej w Wenezueli, by obalić reżim i wesprzeć przychylną USA opozycję. Pomysł miał forsować zwłaszcza Marco Rubio, który ze względu na pochodzenie z rodziny kubańskich emigrantów jest nieformalnym kreatorem polityki USA wobec Ameryki Łacińskiej, zarówno w trakcie pierwszej kadencji Trumpa, jak i obecnej. Podczas tej poprzedniej szereg współpracowników prezydenta opowiedziało się przeciw opcji militarnej, która ostatecznie została zarzucona. Wówczas Rubio był jednak nieformalnym doradcą, senatorem bez funkcji w administracji. Dzisiaj jest szefem amerykańskiej dyplomacji i doradcą prezydenta ds. bezpieczeństwa.

Opozycja popiera i czeka na uderzenie

Scenariusz amerykańskiej interwencji zbrojnej w Wenezueli w perspektywie końca roku jest więc co najmniej możliwy. Według telewizji NBC nieustannie trwają zakulisowe kontakty dyplomatyczne pomiędzy Waszyngtonem a Caracas za pośrednictwem państw Bliskiego Wschodu. Administracja Trumpa ma być jednak sfrustrowana tym, że dotychczasowa presja nie przyniosła żadnych rezultatów. Reżim Maduro, po stłumieniu w ciągu ostatniej dekady kilku fal protestów, trzyma się władzy mocno. Pomimo zapaści ekonomicznej kraju, trwającej od 2010 roku, w efekcie której kraj przeistoczył się z jednego ze statystycznie najbogatszych w Ameryce Południowej w najbiedniejszy. Reżim Maduro ma wystarczające poparcie ze strony aparatu bezpieczeństwa, wojska i części społeczeństwa. Wiarygodnych sondaży publicznych nie ma, ale te opozycyjne mówią o popieraniu dyktatora przez mniej więcej co czwartego wyborcę.Maduro ma też starać się pozyskać poparcie zagraniczne, kierując swoje prośby głównie do Moskwy, z którą jego reżim tradycyjnie ma najlepsze relacje. Apele mają dotyczyć, poza kwestiami dyplomatycznym, wsparcia w usprawnieniu wspomnianej rosyjskiej broni – konkretnie Su-30 i S-300, co oznacza głównie części zamienne i wsparcie techniczne. W ostatnich dniach października jeden ciężki samolot transportowy Ił-76 wykonał lot z Rosji do Wenezueli z licznymi międzylądowaniami. Potem – zanim wrócił do ojczyzny – odbył jeszcze lot na Kubę i z powrotem. Ta konkretna maszyna jest objęta sankcjami, ponieważ od lat jest wiązana z transportami na rzecz na przykład rosyjskich najemników w Afryce i przewozami nielegalnych ładunków. Gdyby Rosjanie chcieli wysłać jakieś części zamienne czy „doradców” do Wenezueli, to najpewniej tym sposobem. Poza tym Moskwa niewiele może zrobić. Abstrahując od uwikłania w wojnę z Ukrainą, rosyjskie wojsko nigdy nie miało istotnych zdolności działania w Ameryce Południowej. Teraz są właściwie żadne. Jedyne co Rosjanie mogą, to oferować wsparcie dyplomatyczne.

W praktyce Amerykanów nikt nie może powstrzymać przed bombardowaniem Wenezueli, jeśli się na to zdecydują. Tradycyjnie byłby to najłatwiejszy etap całej operacji. Pytanie co dalej – poza destrukcją pod przykrywką walki z narkobiznesem. Najbardziej prawdopodobna wydaje się być próba stworzenia warunków do przejęcia władzy w kraju przez opozycję. Najnowsza laureatka pokojowej nagrody Nobla Maria Corina Machado, czołowa wenezuelska opozycjonistka, deklaruje gotowość. W wywiadzie dla amerykańskiej agencji Bloomberga otwarcie poparła działania rządu USA i deklaruje, że teraz tylko siła może przynieść zmianę w jej kraju. – Próbowaliśmy wszystkich możliwości instytucjonalnych. Trwająca eskalacja jest ostatnią możliwością uświadomienia Maduro, że czas odejść – stwierdziła.

Źródło: gazeta.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Wyświetlenia : 39
WP2Social Auto Publish Powered By : XYZScripts.com