Alaska-2025. Czerwona ścieżka u stóp agresora

Spotkanie Trumpa i Putina odbyło się. Szczyt w Anchorage trwał dwie godziny i 45 minut i odbył się w obecności ministrów spraw zagranicznych oraz doradców – po jednym z każdej strony. Czy można mówić o rezultatach? Wyniki takich wydarzeń zawsze widoczne są dopiero po pewnym czasie. Dziś można mówić jedynie o rzeczach oczywistych.
Posmak tego, co zobaczyliśmy.
Obecny prezydent Stanów Zjednoczonych lubi epatować publiczność własnym zachowaniem. Jednak nawet oczywistość tego faktu nie może anulować tandety, jaka przebijała się w formie powitania Putina przez Trumpa na Alasce: szef najpotężniejszego państwa świata powitał terrorystę międzynarodowego numer jeden oklaskami, rozwijając przed nim czerwony dywan.
„Trump rozwinął czerwony dywan przed zbrodniarzem wojennym. Na ziemi amerykańskiej. Rząd USA powinien aresztować Putina, a nie go przyjmować. To wstyd i niezręczność” — napisał kongresmen-demokrata Jim McGovern w sieci X.
Bez wątpienia, raczej nikt nie oczekiwał, że Putin zostanie aresztowany w Stanach Zjednoczonych na mocy decyzji Hagi. I nie chodzi nawet o to, że USA nie są sygnatariuszem Statutu Rzymskiego. Sedno tkwi w niebotycznie pełnym czci podejściu amerykańskiego przywódcy do kremlowskiego dyktatora.
Ale to, że ta cześć przekroczy granice aż tak bardzo, stało się kompletnym zaskoczeniem.
Oczywiście, podobne zachowanie amerykańskiego prezydenta można by wytłumaczyć chęcią uśpienia czujności kremlowskiego dyktatora przed rozpoczęciem rozmów.
Jednak ich finał, przynajmniej na tym etapie, świadczy o niespójności tej wersji.
Zatem co otrzymał świat, który z zapartym tchem śledził ekrany telewizorów, komputerów i smartfonów, oczekując przełomu?
Prezydent USA Donald Trump zaznaczył (nie wdając się w szczegóły), że porozumienie w sprawie „prawdopodobnie najważniejszej” części negocjacji nie zostało osiągnięte.
Jak wszyscy rozumieją, tą „najważniejszą” częścią była wojna w Ukrainie – Trump chciał omówić z Putinem ramy przyszłego zawieszenia broni. Co prawda Biały Dom wcześniej zabezpieczał się, oświadczając, że będzie to głównie „ćwiczenie w słuchaniu”, próbując obniżyć oczekiwania co do realnego rezultatu.
Jednak, sądząc po tonie prezydenta USA, nawet to nie miało miejsca. Czy mogą być pocieszeniem słowa Trumpa, że „prawdopodobieństwo, iż to nastąpi, jest całkiem wysokie”? Pytanie retoryczne.
Pomimo że „porozumienie nie zostało osiągnięte”, szef Stanów Zjednoczonych podkreślił „niezwykle produktywne” spotkanie i „duży postęp”. I tu rodzi się pytanie – czy jednak nie warto było zagłębić się w szczegóły?
O dobrej rozmowie mówił także Putin, nazywając negocjacje z Trumpem „szczegółowymi, konstruktywnymi i pożytecznymi”. Prawda, i on nie wdawał się w detale.
Putin jedynie potwierdził, że Ukraina była jednym z tematów rozmów i że ich wyniki mogą stać się trampoliną do zakończenia wojny w tym kraju. Powtórzył swoje wcześniejsze twierdzenie, że aby osiągnąć długoterminowe porozumienie, należy „usunąć przyczyny pierwotne” konfliktu.
„Rosja uważała i uważa naród ukraiński za bratni naród. To, co się dzieje, to tragedia i bolesny cios” — powiedział Putin, który rozpętał najbardziej krwawą wojnę w Europie po II wojnie światowej. Jak rozumiecie, cynizm Kremla nie zna granic.
Ale Trump mu przytakuje. To, że kremlowski dyktator mówi o konieczności usunięcia „pierwoprzyczyn” wojny, nazywając nimi podstawowe pragnienia narodu ukraińskiego do samostanowienia i obrony – nie dziwi.
Jednak słowa Trumpa, który zaznaczył, że decyzję musi podjąć Ukraina, świadczą o tym, że amerykański przywódca całkowicie przerzucił winę na Ukraińców.
Nawet bombowiec B-2, który przeleciał nad głową Putina, rzekomo jako sygnał od Trumpa, nie złagodził wrażenia obrzydzenia wywołanego takim zachowaniem gospodarza Białego Domu.
A na koniec Putin zaproponował Trumpowi kolejne spotkanie w Moskwie.
Gospodarz Białego Domu zareagował niejednoznacznie, nazywając tę propozycję „skrajnie kontrowersyjną”, ale nie odrzucił jej całkowicie.
„To interesujące. Ale mogę sobie wyobrazić, że to się wydarzy” — powiedział Trump, dodając, że wkrótce ponownie spotka się z Putinem. Przy tym prezydent USA nazwał kremlowskiego dyktatora politykiem, z którym zawsze miał „fantastyczne relacje”.
Biorąc pod uwagę takie epitety pod adresem Putina, Trump musiał znaleźć stronę, która będzie za wszystko odpowiadać. I, sądząc po jego zachowaniu, udało mu się to.
„Teraz wszystko zależy od prezydenta Zełenskiego. I powiedziałbym, że kraje europejskie powinny się trochę zaangażować” — powiedział Trump, dodając, że przyjedzie na Ukrainę, aby podjąć ostateczną decyzję.
O czym uzgodnili szef USA i dyktator z Kremla – nie wiadomo. Nie podpisali żadnego porozumienia i w swoich wypowiedziach dla dziennikarzy mówili bardzo ogólnikowo.
Zdaniem ukraińskiego deputowanego Ołeksija Honczarenki, Putinowi najwyraźniej udało się zyskać na czasie. „Żadnego zawieszenia broni i deeskalacji konfliktu” — napisał on w Telegramie.
Ale najdokładniej, paradoksalnie, wynik spotkania określiły rosyjskie media. „Próba uczynienia z Rosji międzynarodowego pariasa runęła w momencie, gdy Trump uścisnął dłoń Putinowi” — poinformowała rosyjska telewizja państwowa.
Czy trzeba coś dodawać? Chyba tylko komentarz Jackie Heinrich z The Guardian: „To, co mnie naprawdę zdziwiło jako osobę, która była na wielu podobnych konferencjach prasowych, to fakt, że Putin wyszedł i jako pierwszy rozmawiał z prasą. Znajdujemy się na terytorium USA” — powiedziała.
„Jedno wydaje się pewne. Wojna trwa, i to zła wiadomość dla Ukrainy” — napisał amerykański dziennik Wall Street Journal.
Według gazety, Putinowi zależało na pokazaniu, że nie jest w izolacji międzynarodowej, przy czym najwyraźniej nie zamierza iść na żadne ustępstwa. „Trump nie przegrał, a Putin wygrał” — stwierdził były doradca Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego, a potem jego krytyk John Bolton, oceniając spotkanie.
Po spotkaniu pytania pozostały te same, odpowiedzi nie udzielono. Być może najbardziej wyrazistym wrażeniem było przyjęcie, jakie Putinowi zgotował Trump. Ten ostatni kilkakrotnie bił brawo szefowi Kremla.
Następnie uścisnęli sobie dłonie, razem przeszli po czerwonym dywanie i odjechali na negocjacje jednym samochodem. Sielanka!
„To nie była dyplomacja, to był po prostu teatr” — tak można scharakteryzować reakcję światowych polityków na spotkanie na Alasce.
„Prezydent USA Donald Trump zapewnił swojemu rosyjskiemu koledze Władimirowi Putinowi legitymizację, światową scenę, zerową odpowiedzialność i nic w zamian nie uzyskał. Obawiamy się, że to nie była dyplomacja, a po prostu teatr. Zamiast wspierać Ukrainę i naszych sojuszników, Trump stanął ramię w ramię z autokratą, który od lat terroryzuje naród ukraiński i cały świat” — napisał lider demokratycznej opozycji w Senacie Chuck Schumer w poście w sieci X.
„Imperializm rosyjski to zagrożenie, któremu musimy się przeciwstawić. To było prawdą wczoraj, to prawda dziś i będzie prawdą jutro” — zaznaczył minister nauki Marek Ženíšek.
Spotkanie, na które czekano z niecierpliwością, dobiegło końca.
Putin pochwalił się dziennikarzom, że powiedział Trumpowi: „Cześć, sąsiedzie”. Oświadczył również, że prawdopodobnie nie zaatakowałby Ukrainy, gdyby Trump był prezydentem w 2022 roku. A w wywiadzie dla Fox News Trump ocenił rozmowy na dziesięć punktów w skali dziesięciopunktowej. Wymiana uprzejmości się odbyła.
Ogólnie rzecz biorąc – taki sobie amerykańsko-rosyjski „między sobą”. A co z resztą świata, a zwłaszcza Europą?
Tutaj wszystko określiła fraza Putina wypowiedziana na konferencji prasowej (gdzie, nawiasem mówiąc, dziennikarzom nie pozwolono zadawać pytań), w której wezwał polityków ukraińskich i europejskich, aby „nie ingerowali” w sytuację.
„Liczymy na to, że Kijów i europejskie stolice będą patrzeć na wszystko konstruktywnie, nie będą tworzyć żadnych przeszkód ani próbować zniweczyć dostrzeżonego postępu prowokacjami i zakulisowymi intrygami” — powiedział Putin.
Oto i tak, drodzy Europejczycy. Teraz wasza odpowiedzialność i główne zadanie – nie stwarzać żadnych przeszkód dla tandemu Trump–Putin.
Może to nieco emocjonalne, ale jakoś przypomniały się wydarzenia sprzed niemal stu lat, kiedy to niejaki Stalin bardzo chciał przyjaźnić się z pewnym Hitlerem. Wtedy również reszcie Europejczyków przypadała rola – nie przeszkadzać.
Tak, właściwie nie bardzo się temu sprzeciwiali, woląc nie dostrzegać rzeczywistości. Pochlebiając agresorowi. Jak to się skończyło – historia dobrze wie.
Szczególnie dobrze pamiętają to narody Czechosłowacji, zdradzone dokładnie według takiego scenariusza „nieingerencji” przez swoich europejskich „partnerów”.
Jak będzie teraz – zależy od samych Europejczyków. Od tego, czy Europa zgodzi się na rolę statysty, czy też woli uwzględnić doświadczenia historyczne – zależy przyszłość narodów kontynentu.
Autor: Franciszek Kozłowski