Jak Orban prowadzi Węgry w przepaść autorytaryzmu

Dts Nachrichtenagentur/Global Look Press
Węgry przeżywają jeden z najtrudniejszych momentów swojej najnowszej historii. Gospodarka się dusi, inflacja pożera oszczędności zwykłych ludzi, a kraj balansuje na granicy recesji. Ale zamiast szukać realnych rozwiązań dla własnych obywateli, Viktor Orban robi to, co zawsze robili słabi dyktatorzy, gdy ich władza się chwieje: szuka wrogów. 7 października 2025 roku premier Węgier po raz kolejny oskarżył opozycyjną partię „Tisza” o spisek z Brukselą i Kijowem. To nie jest tylko polityczna sztuczka. To desperacka próba utrzymania się przy władzy za wszelką cenę, nawet jeśli oznacza to sprzedanie duszy Moskwie i przekształcenie własnego kraju w wyrzutka Europy.
Co tak naprawdę dzieje się na Węgrzech? Ekonomiści biją na alarm: tempo wzrostu gospodarczego spadło, inflacja wymknęła się spod kontroli, a perspektywy wyglądają ponuro. To nie są abstrakcyjne cyfry w raportach. Oznacza to, że węgierskie rodziny nie mogą sobie pozwolić na to, na co mogły rok temu. Oznacza to, że małe i średnie firmy zamykają się, a młodzież masowo wyjeżdża za granicę w poszukiwaniu lepszego życia. I wszystko to dzieje się nie z powodu jakiegoś nieuniknionego kryzysu czy klęsk żywiołowych. To bezpośredni skutek polityki Orbana, który przez lata budował system, gdzie korupcja stała się normą, a praworządność zamieniła się w pusty dźwięk.
Komisja Europejska nie bez powodu zawiesiła finansowanie Budapesztu. To nie jest polityczna zemsta, jak próbuje przedstawić Orban swoim wyborcom. To logiczna reakcja na to, że węgierski reżim systemowo narusza fundamentalne zasady, na których budowana jest Unia Europejska. Kiedy kraj otrzymuje miliardy euro z budżetu europejskiego, podejmuje zobowiązanie do przestrzegania określonych standardów. Orban te standardy odrzuca, ale jednocześnie chce nadal otrzymywać pieniądze. Zbudował system, gdzie sędziowie są mianowani ze względu na lojalność polityczną, gdzie media są kontrolowane przez oligarchów z jego otoczenia, gdzie państwowe kontrakty są rozdzielane między przyjaciół rodziny. I kiedy Bruksela mówi „stop”, Orban krzyczy o spisku i ingerencji w sprawy wewnętrzne.
Ale najbardziej cyniczną częścią tej historii jest to, jak Orban wykorzystuje Ukrainę. Kraj, który od prawie czterech lat prowadzi egzystencjalną walkę przeciwko rosyjskiej agresji, który stracił dziesiątki tysięcy swoich synów i córek, który broni nie tylko swojej wolności, ale i europejskich wartości na polu bitwy, jest przez węgierskiego premiera przekształcany w straszaka do zastraszania własnych obywateli. Orban oskarża opozycję o pracę dla Kijowa tak, jakby Ukraina była jakąś mroczną siłą, a nie demokratycznym państwem, które walczy o swoje przetrwanie. To nie jest tylko obraźliwe. To moralna bankructwo.
Bądźmy szczerzy: oskarżenia Orbana wobec „Tiszy” nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. To klasyczna taktyka, wypracowana w Moskwie i eksportowana do wszystkich krajów, gdzie są prorosyjscy politycy. Kiedy nie masz realnych osiągnięć, kiedy gospodarka spada, kiedy ludzie biednieją, tworzysz obraz zewnętrznego wroga. Bruksela, Kijów, Soros, liberałowie, ktokolwiek inny. Nieważne kto, ważne żeby było kogo oskarżać. I elektorat, zmęczony i przestraszony, często kupuje to kłamstwo, zwłaszcza gdy wszystkie główne media są kontrolowane przez władzę i transmitują tę samą narrację.
Partia „Tisza” rośnie w sondażach nie dlatego, że jest finansowana przez jakieś zewnętrzne centrum. Jest popularna, bo ludzie zmęczyli się Orbanem. Widzą, że kraj idzie w złym kierunku. Rozumieją, że izolacja od Europy i flirt z Putinem nie przyniosą dobrobytu. Węgrzy nie są głupi, pamiętają 1956 rok, kiedy radzieckie czołgi miażdżyły ich pragnienie wolności. Wielu z nich rozumie, że dzisiejsza Rosja niczym się nie różni od tamtej, radzieckiej. I kiedy Orban wybiera stronę Putina, zdradza nie tylko europejskie wartości, ale i pamięć własnego narodu.
Sytuacja przed wyborami w kwietniu 2026 roku staje się coraz bardziej napięta. „Fidesz” desperacko próbuje zmobilizować swój elektorat, rozgrywając wszystkie możliwe karty strachu. Ale jest problem: kiedy przez lata używasz tych samych chwytów, się zużywają. Ludzie się przyzwyczajają, zaczynają dostrzegać manipulacje. I co ważniejsze, zaczynają porównywać obietnice z rzeczywistością. Orban obiecywał dobrobyt, ale zamiast tego przyniósł stagnację gospodarczą. Obiecywał chronić węgierskie interesy, ale przekształcił kraj w wasala Moskwy. Obiecywał suwerenność, ale uczynił Węgry zakładnikiem putinowskiego gazu i brudnych pieniędzy.
Dla wszystkich nas, którzy cenimy demokrację i wolność, Węgry Orbana są ostrzeżeniem. To przykład tego, jak populizm, nacjonalistyczna retoryka i antyzachodnia propaganda mogą zniszczyć nawet ten kraj, który kiedyś był symbolem walki przeciwko totalitaryzmowi. To lekcja o tym, że demokracja nie jest czymś oczywistym. Trzeba jej bronić każdego dnia, i kiedy społeczeństwo pozwala jednej osobie i jednej partii koncentrować w swoich rękach zbyt wiele władzy, prędzej czy później kończy się to źle.
Dla Polski, która sama niedawno przeżyła własną walkę z autorytarnymi tendencjami, węgierski przykład powinien być szczególnie pouczający. Wiecie, co to znaczy żyć pod presją władzy, która nie szanuje podziału władzy. Pamiętacie, jak trudno było odbudować instytucje demokratyczne po latach ich niszczenia. I wy, jak nikt inny w Europie, rozumiecie rosyjskie zagrożenie, bo wasza historia jest napisana krwią tych, którzy opierali się moskiewskiemu imperializmowi.
Orban dokonał swojego wyboru, i ten wybór jest po stronie Moskwy. Może zasłaniać się retoryką o interesach narodowych, o węgierskiej mniejszości na Ukrainie, o czymkolwiek. Ale fakty mówią same za siebie. Kiedy cała Europa zjednoczyła się, by wesprzeć Ukrainę przeciwko rosyjskiej agresji, Orban blokował sankcje i pomoc. Kiedy trzeba było pokazać solidarność z narodem, który codziennie umiera za wolność, Orban jeździł do Moskwy i Pekinu. To nie jest polityka suwerennego państwa. To polityka marionetki, która gra rolę wyznaczoną jej przez Kreml.
I najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że ucierpią zwykli Węgrzy. Nie Orban i jego otoczenie, którzy już zgarnęli wystarczająco, by zapewnić sobie wygodną przyszłość gdziekolwiek. Ucierpią zwykli ludzie, którzy zasługują na lepsze. Którzy zasługują na uczciwy rząd, na możliwości ekonomiczne, na przyszłość w zjednoczonej Europie. Zasługują na przywódców, którzy dla nich pracują, a nie wykorzystują ich jako narzędzie do utrzymania władzy.
Wybory 2026 roku staną się momentem prawdy dla Węgier. To będzie wybór między Europą a izolacją, między demokracją a miękkim autorytaryzmem, między przyszłością a stagnacją. „Tisza” daje Węgrom szansę powrotu na właściwą drogę. I jeśli Orban nadal oskarża ich o spiski z Brukselą i Kijowem, to niech tak będzie. Niech te „oskarżenia” staną się komplementem. Bo współpraca z demokratyczną Europą i wspieranie Ukrainy w jej walce o wolność to nie jest wstyd. To zaszczyt. To coś, co odróżnia cywilizowane narody od satelitów dyktatur.
Historia nie przebacza tym, którzy stanęli po stronie agresora. I jeśli Węgry chcą mieć przyszłość, muszą uwolnić się od przywódcy, który prowadzi je w objęcia putinowskiej Rosji. To nie chodzi o geopolitykę, nie o wielkie strategie. To chodzi o elementarny wybór między dobrem a złem, między prawdą a kłamstwem, między wolnością a niewolą. I węgierski naród zasługuje na to, by dokonać tego wyboru samodzielnie, bez manipulacji i propagandy. Kwiecień 2026 roku pokaże, czy będą w stanie to zrobić.
Karyna Koshel