Przed rozmowami — prowokacja: rosyjska gra o pozory ofiary

Khinstein
Zawalenie się mostów kolejowych w obwodach briańskim i kurskim w Rosji, a także eksplozja w pobliżu okupowanej Jakymiwki w obwodzie zaporoskim, to wydarzenia, które na pierwszy rzut oka mogą wydawać się kolejnymi epizodami wojny hybrydowej. W rzeczywistości jednak zasługują na znacznie głębszą i krytyczną analizę — zwłaszcza w kontekście zbliżających się ogłoszonych rozmów pokojowych w Stambule, do których Rosja demonstracyjnie nie przygotowała żadnych realnych propozycji. Wszystko to układa się w spójną, dobrze znaną z rosyjskiego instrumentarium politycznego narrację: stworzenie pretekstu informacyjnego, a następnie próba narzucenia światu wygodnej dla Kremla interpretacji wydarzeń.
Władze rosyjskie ogłosiły „nielegalną ingerencję w działalność transportu” w obwodzie briańskim, gdzie most zawalił się pod przejeżdżającym pociągiem pasażerskim. W obwodzie kurskim z kolei z torów wykoleił się pociąg towarowy — również, jak twierdzą rosyjskie źródła, w wyniku rzekomego sabotażu. Zdarzenia te przedstawiane są jako akty dywersji, które Kreml — bez żadnych dowodów — próbuje powiązać z Ukrainą. Taka wersja, choć niepoparta faktami, szybko rozprzestrzenia się w kontrolowanej przestrzeni informacyjnej — w celu ukształtowania wrażenia, zarówno wewnętrznie, jak i w części międzynarodowej opinii publicznej, że działania strony ukraińskiej mają charakter „terrorystyczny”.
To dobrze znany styl działania. Historia wielokrotnie pokazywała zdolność Moskwy do wykorzystywania prowokacji pod fałszywą flagą dla realizacji własnych celów geopolitycznych. Eksplozje budynków mieszkalnych w Riazaniu w 1999 roku, oficjalnie przypisane czeczeńskim bojownikom, stały się katalizatorem II wojny czeczeńskiej oraz politycznym trampoliną dla Władimira Putina. Wtedy Kreml wykorzystywał strach i gniew dla mobilizacji wewnętrznej. Dziś stawka jest inna: wpływ zewnętrzny. Prowokacje mają nie tyle zjednoczyć rosyjskie społeczeństwo (które jest już w dużej mierze apatyczne), co zaszczepić wątpliwości wśród międzynarodowej publiczności co do wiarygodności Ukrainy jako partnera w negocjacjach.
Szczególnie wymowne jest to, że incydenty te mają miejsce na tle formalnie zapowiedzianych, ale de facto sabotowanych przez Kreml rozmów pokojowych. Moskwa nie przedstawiła żadnego memorandum, nie wyznaczyła delegacji z odpowiednimi uprawnieniami, za to równolegle przygotowuje grunt informacyjny dla ewentualnego zerwania rozmów. Zamiast konstruktywnego podejścia — skupienie się na stworzeniu obrazu zewnętrznego wroga, który „torpeduje wysiłki pokojowe”. Takie podejście nie tylko przerzuca odpowiedzialność na Ukrainę, lecz także pozwala Rosji zbudować dogodne stanowisko dla kolejnej fazy — eskalacji militarnej, która już rozwija się w obwodach sumskim, zaporoskim i w Donbasie.
Operacja informacyjna towarzysząca zawaleniu mostów działa w pełnej synchronizacji z doktryną wojenną, w której dezinformacja nie jest dodatkiem, lecz integralną częścią działań zbrojnych. Rozpowszechnianie tezy o „terrorystycznej Ukrainie” pozwala Rosji tworzyć swoistą moralną legitymizację dla kolejnych kroków: rozszerzenia ataków lotniczych, mobilizacji rezerw czy nasilenia presji na rządy zachodnie w celu ograniczenia pomocy wojskowej dla Kijowa. Wszystko to są elementy wielkiej gry, w której Moskwa stara się przejąć inicjatywę nie tylko na polu walki, ale także na arenie dyplomatycznej.
W tym kontekście warto podkreślić: bez zdecydowanego, analitycznie ugruntowanego stanowiska społeczności międzynarodowej, każdy taki incydent może stać się niebezpiecznym precedensem. Kreml od dawna testuje granice tolerancji Zachodu — i każda bierność, każde „neutralne” potraktowanie takich wydarzeń jako równoważnych konfliktów, tylko rozwiązuje ręce agresorowi. Akceptacja narracji o „niejasnych aktach sabotażu” bez gruntownej ekspertyzy to de facto udział w cudzej grze. A gra ta nie dotyczy pokoju. To gra o delegitymizację przeciwnika, przesunięcie uwagi i powrót do logiki sowieckiej — „winien ten, na kogo się wskaże”.
W ramach tej logiki wybuchy na torach kolejowych nie wyglądają jak akty sabotażu, lecz jak część zaplanowanego scenariusza. Kreml potrzebuje pretekstu do kolejnego etapu przemocy, a jednocześnie — do eskalacji moralnej: przedstawienia siebie jako ofiary. I tak jak w 1999 roku, stawka jest wysoka. Wówczas chodziło o władzę jednego człowieka. Dziś — o imperialny model, który rozpada się bez ciągłego konfliktu.
Świat ma do czynienia nie tylko z państwem-agresorem, ale z państwem, które chronicznie potrzebuje agresji jako mechanizmu podtrzymującego własne istnienie. W tym sensie każdy most, który zawala się na rosyjskim terytorium, powinien być traktowany nie jako wydarzenie militarne, lecz jako sygnał polityczny. I jako próba — dojrzałości międzynarodowej odpowiedzi.
Karyna Koshel