Izrael źle szacuje swoje możliwości. Inwazja na Liban to będzie porażka

Fot. REUTERS/Avi Ohayon
W sobotę na okupowane przez Izrael miasteczko na Wzgórzach Golan spadła rakieta. O atak – w którym zginęło kilkanaścioro dzieci – oskarżany jest libański Hezbollah, który jednak temu zaprzecza. Sytuacja na granicy jest napięta od miesięcy – i wiele wskazuje na to, że teraz izraelski rząd zdecyduje się na kolejną inwazję na Liban. Poprzednią przegrał.
Pierwsza odpowiedź na sobotni atak już jest: w niedzielę Izraelczycy przeprowadzili bombardowania celów w Libanie. Teraz rząd Netanjahu zbierze się, by zdecydować, czy przeprowadzić inwazję na północnego sąsiada. Bynajmniej nie pierwszą w historii. Obecna sytuacja niesie za sobą echo wojny izraelsko-libańskiej z 2006 r. Wtedy miesiące napięcia i incydentów zamieniły się w inwazję na skutek jednego uderzenia, które przelało czarę. A Izrael – i to jest w tym wszystkim najważniejsza informacja – poniósł w 2006 r. strategiczną porażkę.
Cofnijmy się o osiemnaście lat…
W 2006 r. Hezbollah porwał dwóch izraelskich żołnierzy – a Izrael w odpowiedzi zdecydował o rozpoczęciu kampanii bombardowań. W ciągu zaledwie miesięcznej inwazji wykonał dwanaście tysięcy lotów bojowych – czyli więcej niż w trakcie całej wojny Jom Kippur, kiedy walka toczyła się z regularnymi armiami Syrii i Egiptu. Ale mimo deklaracji, że już w pierwszych dniach udało się zniszczyć większość wyrzutni w Libanie, ataki Hezbollahu nie ustawały. Z północy wciąż trwała kanonada, na izraelskie miasta codziennie spadała setka rakiet. Z kolei izraelskie wojska lądowe zostały pokonane w bitwach o graniczne miasta przez pojedynczą brygadę Hezbollahu, która liczyła niewiele ponad tysiąc bojowników. W bitwach o Bint Dżubeil i Maroun al-Ras lokalne garnizony były w stanie powstrzymać atak kilku izraelskich batalionów w wielodniowych bitwach. Choć nie była to jego pierwsza porażka wobec tej formacji, Izrael był kompletnie zaskoczony możliwościami Hezbollahu.
Wojna skończyła się zawieszeniem broni, w ramach którego Hezbollah uwolnił dwóch porwanych żołnierzy. Ale każdy pozostały aspekt wojny był porażką Izraela. Mimo przewagi liczebnej i technologicznej Izraelczycy nie byli w stanie przebić się przez obronę Hezbollahu, który zakończył wojnę wzmocniony.
Hezbollah w Libanie: skąd się wziął i co potrafi
Historia Hezbollahu na dobre zaczyna się w 1982 r. Izrael dokonał wtedy inwazji na Liban podczas trwającej tam wojny domowej i rozpoczął oblężenie Bejrutu, a następnie przeszedł do okupacji południa kraju. To właśnie wtedy w południowym Libanie zaczął działać antyizraelski ruch oporu.
Przez prawie dwadzieścia lat Hezbollah prowadził walkę z Izraelczykami i ich sojusznikami, ostatecznie zmuszając ich do wycofania z większości okupowanych terenów w 2000 r. To czas, w którym wykształciła się faktyczna autonomia Hezbollahu na południu Libanu – wspierany przez Syrię i Iran, w oczach lokalnych szyitów stał się jedyną wiarygodną siłą, przeciwstawiającą się okupantowi. To również okres, w którym codziennością stał się obraz konfliktu, który znamy dziś – naprzemienne bombardowania i rajdy oraz ataki rakietowe.
Po 2000 r. Hezbollah przeorganizował swoje siły z luźno powiązanych bojowników w sieciową strukturę opartą o autonomię lokalnych oddziałów. Stanowiska rakietowe zostały wycofane na północ. Żołnierze szkolili się w błyskawicznym rozstawianiu i maskowaniu wyrzutni, powstawały bunkry i tunele na przewidywanych kierunkach natarcia izraelskich sił lądowych. Przed wojną z 2006 r. Hezbollah miał własne fabryki oraz został uzbrojony przez Syrię i Iran. W sumie zgromadził piętnaście tysięcy rakiet, w tym dość nowoczesne pociski przeciwokrętowe, którymi udało się uszkodzić izraelski okręt wojenny. Już to pozwoliło mu skutecznie bronić się przed izraelskimi siłami. A dziś ma kilkukrotnie większe zasoby. Obecnie Hezbollah posiada ponad sto tysięcy rakiet.
A jak wygląda dziś sytuacja w Izraelu?
Przez zagrożenie ze strony Hezbollahu w ostatnich miesiącach ewakuowano dziesiątki miast i wiosek na północy Izraela – w sumie kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Nie jest to wydarzenie bez precedensu, ale pokazuje słabość rządu Netanjahu, który nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa granic Izraela. Presja na władze jest dzisiaj dwutorowa. Dla wielu jest oczywiste, że eskalacja konfliktu z Hezbollahem może oznaczać nawet ataki na Hajfę, Tel Awiw czy Jerozolimę. Trwały pokój na północy jest dla nich lepszym rozwiązaniem. Z drugiej strony religijna prawica, która dominuje w rządzie, prze do rozwiązania siłowego.
Dowódca sił na północy Izraela powiedział, że plany inwazji są już gotowe. Yoav Gallant, minister obrony, zapowiada wręcz cofnięcie Libanu do epoki kamienia. W połowie czerwca całkowitym zniszczeniem Hezbollahu groził też minister spraw zagranicznych Israel Katz. Ta ostatnia wypowiedź padła jednak krótko po tym, jak Hezbollah opublikował nagranie z drona nad portem wojskowym w Hajfie. Sam fakt, że udało się wlecieć w tak ściśle strzeżoną przestrzeń, już jest porażką izraelskiej obrony.
Czy Izrael w ogóle potrafi się obronić?
1 kwietnia 2024 r. Izrael zbombardował irański konsulat w Damaszku. W ramach odwetu, dwa tygodnie później, Iran wystrzelił kilkaset dronów i rakiet. Atak nie był zaskoczeniem – Republika Islamska przez wiele dni zapowiadała akcję, a drony i rakiety były śledzone przez wiele godzin. Mimo tego kilka z nich trafiło w bazę izraelskiego lotnictwa. To pokazuje, że Izrael absolutnie nie jest gotowy na kilkadziesiąt tysięcy ataków Hezbollahu. Skalę problemu podkreśla fakt, że w kwietniu nawet połowa irańskich pocisków mogła zostać zestrzelona przez Amerykanów, Brytyjczyków i Jordańczyków. Obrona kosztowała Izrael i sojuszników ponad miliard dolarów – koszt dla Iranu zamknął się w stu milionach. Hezbollah może oszczędzić jeszcze bardziej – nie musi polegać na systemach, które przelecą tysiące kilometrów. Wystarczą robione w piwnicy katiusze.
Problemy w powietrzu to nie wszystko – na ziemi nie jest lepiej. Izrael od dziesięciu miesięcy nie jest w stanie pokonać znacznie słabszych od Hezbollahu sił Hamasu w Gazie, ponosząc przy tym ogromne straty. Przedłużono służbę wojskową. Do armii siłowo wcielani są ultraortodoksi, którzy do tej pory nie musieli w niej służyć. A reprezentanci sił zbrojnych przedstawiają przed Sądem Najwyższym dowody na to, że czołgów brakuje nawet do szkolenia załóg.
Izraelska armia nie będzie dziś w stanie walczyć skuteczniej niż osiemnaście lat temu. Tymczasem Hezbollah jest znacznie silniejszy. Na dobrze ufortyfikowanych pozycjach czeka kilkadziesiąt tysięcy bojowników, którzy mają duże pole manewru oraz doskonałe linie zaopatrzeniowe sięgające przez Syrię i Irak do Iranu. Jeśli nastąpi eskalacja konfliktu – a wszystko na to wskazuje – Izrael nie będzie w stanie udźwignąć ani jej ciężaru wojskowego, ani ekonomicznego i politycznego. Inwazja, do której prze rządząca prawica, skończy się tak samo jak w roku 2006: strategiczną porażką i cierpieniem kolejnych milionów cywili. Groźby wobec Hezbollahu się nie spełnią, ale w gruzach Tyru czy Bejrutu dziesiątki tysięcy ludzi zobaczą epokę kamienia, którą obiecuje im Yoav Gallant.
Źródło: gazeta.pl