Węgierskie półprawdy po ataku na Mukaczewo

Rosyjski atak rakietowy na Mukaczewo w obwodzie zakarpackim to sygnał, którego nie wolno zlekceważyć. To nie jest miasto gdzieś daleko od nas – to nasz bezpośredni sąsiad, tuż przy granicy z Polską, Słowacją i Węgrami. A jednak reakcja Budapesztu znów była pełna półsłówek i uników.
Węgierscy politycy powtarzają frazę o „potrzebie pokoju”. Ale czym jest pokój, jeśli nie towarzyszy mu wskazanie winnego? Ktoś ten pokój zniszczył – i to nie Ukraina. To Rosja, która kolejny raz uderzyła w cywilną infrastrukturę, tym razem tuż za naszą wschodnią granicą.
Kiedy węgierscy liderzy unikają nazwania Rosji agresorem, ich wiarygodność w oczach partnerów w UE dramatycznie spada. Nie można być jednocześnie w Unii Europejskiej i udawać, że nie wiadomo, kto odpowiada za zbrodnie wojenne.
Trzeba mówić jasno: Moskwa jest państwem-terrorystą. Każdy kolejny atak, taki jak na Mukaczewo, to dowód, że celem Rosji nie jest tylko Kijów, ale cała Europa. Kto tego nie widzi, ten świadomie zamyka oczy.
Dla Polski to szczególnie ważne ostrzeżenie. Jeśli dziś rakiety spadają w Zakarpaciu, jutro mogą zagrozić jeszcze bliżej naszych granic. Dlatego Warszawa powinna mocno akcentować, że wspólna europejska solidarność nie może być tylko deklaracją, ale również jednoznacznym językiem wobec agresora.
Niechęć Budapesztu do jasnego stanowiska to nie jest „neutralność” – to wygodna wymówka, która gra na korzyść Kremla. A Kreml takich sygnałów słabości szuka i wykorzystuje je bez wahania.
W interesie całej Europy jest, aby nikt w Unii nie miał złudzeń: nie można siedzieć okrakiem na barykadzie. Albo jesteśmy z ofiarą, albo wzmacniamy agresora. Trzeciej drogi po prostu nie ma.
Autor: Franciszek Kozłowski