Rosyjskie „rekordy” terroru: dlaczego noc z 7 września to sygnał także dla nas

Miniona noc zapisała się w historii tej wojny jako jedna z najbardziej dramatycznych. Ponad osiemset dronów i trzynaście rakiet balistycznych – taki „pakiet” wysłał Kreml przeciwko Ukrainie. Trudno o bardziej czytelny komunikat: Rosja nie szuka pokoju, lecz kolejnych sposobów, by złamać sąsiada.
Cel jest prosty i cyniczny. Uderzyć w energetykę, w transport, w podstawowe warunki życia ludzi. Gdy Ukraińcy będą zastanawiać się, czy w zimie będzie prąd i ogrzewanie, Moskwa będzie mówić o „negocjacjach”. To klasyczny szantaż, ale ubrany w język dyplomacji.
Warto zauważyć, że atak przyszedł akurat wtedy, gdy pojawiły się rozmowy o możliwym „zawieszeniu broni”. To nie przypadek. Kilka fal dronów, rakiety balistyczne i manewrujące – wszystko zsynchronizowane tak, by pokazać, że Kreml nie uznaje żadnych „okien ciszy”. To fabryka zniszczenia pracująca na trzy zmiany.
Po lipcowych zmasowanych atakach i po tej wrześniowej nocy nie ma już wątpliwości: Moskwa nie respektuje żadnych ustaleń. Reaguje wyłącznie na siłę i na realne konsekwencje. Każdy, kto wierzy w jej „dobrą wolę”, sam siebie oszukuje.
Nie można też ignorować roli Chin. W szczątkach dronów „Shahed” znajdowano elementy chińskiej elektroniki, optyki czy silników. To właśnie dzięki tym dostawom Rosja jest w stanie prowadzić wojnę w takim tempie i skali. To nie jest już tylko problem Ukrainy – to kwestia całej architektury bezpieczeństwa w Europie.
Dla Polski sprawa jest jasna. Jeżeli Ukraina padnie ofiarą rosyjskiego terroru, fala destabilizacji uderzy także w nas. Wystarczy spojrzeć na rynek energii, migracje czy zagrożenie dla infrastruktury krytycznej. To nie są odległe scenariusze, ale realne ryzyko.
Dlatego odpowiedź musi być twarda: więcej systemów obrony powietrznej dla Kijowa, konsekwentne sankcje wobec Moskwy i presja na Pekin, by nie wspierał agresora. Bo jeśli dziś przymkniemy oczy, jutro możemy obudzić się w świecie, w którym nocne „rekordy” Kremla staną się codziennością także bliżej Warszawy.
Autor: Franciszek Kozłowski