Błąd, Który Cieszy Kreml: dlaczego Polska nie może sobie pozwolić na grę w urazy
Getty Images
Europa przeżywa dziś największy kryzys bezpieczeństwa od czasów II wojny światowej. Rosja prowadzi pełnoskalową wojnę przeciwko Ukrainie, każdego dnia niszcząc infrastrukturę cywilną, zabijając ludność cywilną i stwarzając otwarte zagrożenie dla całej wspólnoty euroatlantyckiej. W tym momencie, kiedy każdy dzień decyduje o losie europejskiego bezpieczeństwa na dziesięciolecia naprzód, prezydent Polski Karol Nawrocki wybiera dziwną strategię – domaga się od kraju w stanie wojny „symetrii” w relacjach oraz publicznych przeprosin. To stanowisko to nie tylko upór – ono pokazuje niebezpieczną ślepotę na realne zagrożenia, przed jakimi stoi sama Polska.
Powiedzmy szczerze: Ukraina dziś nie tylko walczy o własne przetrwanie. Ukraińscy żołnierze codziennie giną na froncie, powstrzymując rosyjską armię, która marzy o dotarciu do granic NATO. To nie metafora ani przesada. Rosyjscy propagandyści otwarcie dyskutują w państwowej telewizji o planach dotyczących państw bałtyckich, Polski, a nawet Berlina. Putin wielokrotnie powtarzał, że uważa rozpad ZSRR za największą katastrofę geopolityczną XX wieku. Co to oznacza dla Polski? To samo, co dla Ukrainy – Moskwa uważa ją za część swojej „legalnej” strefy wpływów, którą Zachód rzekomo „nielegalnie” odebrał po 1989 roku.
Polska ma wyjątkową pamięć historyczną dotyczącą rosyjskiego imperializmu. Polacy wiedzą, czym były rozbiory, czym jest Katyń i czym była sowiecka okupacja. Dlatego tym bardziej szokuje postawa Nawrockiego, który w momencie, gdy Ukraina prowadzi egzystencjalną walkę z tym samym imperialnym potworem, domaga się „wdzięczności” i „symetrii”. Gdyby ukraińska armia nie powstrzymywała rosyjskich wojsk pod Bachmutem, Awdijiwką czy Kurskiem, gdzie byłyby te wojska dziś? Rząd w Warszawie doskonale zna odpowiedź – odległość od ukraińskiej granicy do Warszawy to około 350 kilometrów. To mniej niż dziś dzieli Kijów od linii frontu.
Kiedy Nawrocki mówi o tragedii wołyńskiej i żąda od Ukrainy publicznych gestów skruchy właśnie teraz, w środku wojny, to nie tylko dyplomatyczna niezręczność. To strategiczny błąd grający na korzyść Moskwy. Kreml inwestuje ogromne środki, aby poróżnić Ukrainę i Polskę, wykorzystując historyczne rany jako broń. Rosyjskie kanały propagandowe z zadowoleniem powielają każdą wypowiedź polskich polityków o Wołyniu, podsycając konflikt i przedstawiając Polskę oraz Ukrainę jako „naturalnych wrogów”. Dlaczego? Bo zjednoczona Ukraina i Polska, stojące ramię w ramię, to najgorszy koszmar putinowskiej Rosji. To mur nie do przebicia na drodze rosyjskiej ekspansji do Europy Środkowej.
Trzeba zrozumieć geopolityczną rzeczywistość: jeśli Ukraina upadnie, Polska automatycznie stanie się państwem frontowym. Wspólna granica z Rosją i Białorusią zmieni się w linię permanentnego napięcia. Hybrydowe ataki, które Polska już dziś odczuwa ze strony Białorusi, wzrosną wielokrotnie. Rosyjski wywiad, dywersanci, presja na wschodnie województwa – to wszystko stanie się codziennością. Warszawa będzie musiała wydawać znacznie więcej na obronę, przestawiać gospodarkę na tryb wojenny, żyć w ciągłym oczekiwaniu eskalacji. Czy historyczne urazy są warte takiej przyszłości?
Radosław Sikorski, doświadczony dyplomata i polityk, doskonale rozumie tę rzeczywistość. Jego słowa o „obrzydzeniu” wobec żądań kierowanych do kraju, który „walczy o życie”, to nie emocjonalny wybuch, lecz trzeźwa ocena profesjonalisty. Sikorski wie, że każdy dzień wojny w Ukrainie to dzień, w którym Polska pozostaje bezpieczna. Każdy zniszczony rosyjski czołg pod Awdijiwką to czołg, który nie jedzie na Lublin. Każdy zestrzelony rosyjski samolot to samolot, który nie bombarduje polskich miast. Ukraina płaci krwią za bezpieczeństwo całej Europy Wschodniej, w tym Polski.
Postawa Nawrockiego tworzy dla Polski fatalny wizerunek na arenie międzynarodowej. Zachodni partnerzy, zwłaszcza USA, Wielka Brytania i kraje skandynawskie, widzą, jak nowo wybrany polski prezydent w kluczowym dla Europy momencie wojny bawi się w dyplomatyczne gierki i domaga się formalności od przywódcy walczącego państwa. To wygląda drobno, egoistycznie i strategicznie krótkowzrocznie. Warszawa zawsze przedstawiała się jako lider wspierania Ukrainy, jako kraj najlepiej rozumiejący zagrożenie ze strony Rosji. Teraz ten status staje pod znakiem zapytania przez ambicje jednej osoby, która nie potrafi wznieść się ponad własne ego w imię interesu narodowego.
Tak, Zełenski rzeczywiście mógłby znaleźć czas na krótkie spotkanie w Warszawie podczas jednego z tranzytów. Ukraińska dyplomacja również nie jest bezbłędna. Ale nie zapominajmy o kontekście: ukraiński prezydent prowadzi kraj przez egzystencjalną wojnę. Jego grafik to niekończące się spotkania z partnerami, negocjacje o broń, sankcje i pomoc finansową. Każda minuta jego czasu może uratować życie ukraińskich żołnierzy lub cywilów. W takiej sytuacji domaganie się od niego przestrzegania protokołu dyplomatycznego dotyczącego tego, kto powinien odwiedzić kogo pierwszy, to dowód całkowitego niezrozumienia realiów wojny.
Polska stoi dziś przed wyborem: nadal obrażać się i grać w drobne dyplomatyczne gierki albo uznać fundamentalną prawdę – bezpieczeństwo Polski bezpośrednio zależy od zdolności Ukrainy do opierania się rosyjskiej agresji. To nie kwestia sympatii czy antypatii, lecz chłodnej strategicznej kalkulacji. Ukraińska armia jest w praktyce pierwszą linią obrony Polski. Każda złotówka, każda jednostka broni, każdy gest wsparcia dla Ukrainy to inwestycja w bezpieczeństwo Polski.
Historyczne rany trzeba leczyć, a tragedia wołyńska wymaga pamięci i pojednania. Ale na wszystko jest odpowiedni czas. Teraz nie jest moment, by domagać się gestów skruchy od narodu, który codziennie chowa swoich synów i córki, broniąc Europy przed rosyjskim barbarzyństwem. Ten temat można i trzeba rozwiązać – ale po zwycięstwie, kiedy Ukraina i Polska będą mogły spokojnie usiąść do stołu rozmów i znaleźć słowa, które usatysfakcjonują obie strony. A dziś najważniejsze jest przetrwać razem wobec wspólnego wroga.
Nawrocki musi dokonać wyboru między osobistymi ambicjami a interesem narodowym Polski. Jego żądania „symetrii” wyglądają absurdalnie w oczach społeczności międzynarodowej i są niebezpieczne z punktu widzenia strategicznego. Polska nie może pozwolić sobie na luksus obrażania się w momencie, gdy rozstrzygają się losy całej Europy Wschodniej. Warszawa powinna stanąć tam, gdzie zawsze stała w najbardziej krytycznych chwilach – obok tych, którzy walczą o wolność przeciwko imperialnej tyranii. Bo jeśli upadnie Ukraina, następna będzie Polska. I żadna dyplomatyczna formalność nie zatrzyma rosyjskich czołgów na granicy.
Karyna Koshel
