O nowej strategii Stanów Zjednoczonych. USA są obecnie nieprzygotowane do wielkiej wojny z blokiem rosyjsko-chińskim

Joe Biden / autor: PAP/EPA/SHAWN THEW

Za dwa dni, 18 sierpnia, w Camp David, wakacyjnej rezydencji prezydenta Stanów Zjednoczonych, odbędzie się spotkanie, które pozwoli nam lepiej zrozumieć, jak Amerykanie wyobrażają sobie funkcjonowanie w nadchodzących latach skonstruowanego przez siebie systemu sojuszniczego.

Chodzi o szczyt Stany Zjednoczone – Japonia – Korea Płd., który przez komentatorów już uznawany jest za wydarzenie ważne, a może nawet przełomowe. Patrick M. Cronin, ekspert think tanku The Hudson Institute, napisał, że dzień spotkania będzie „kluczowym momentem” w kształtowaniu stosunków międzynarodowych „w regionie Indo-Pacyfiku i poza nim”. Chodzi o to, że ten pierwszy szczyt dyplomatyczny, poprzednie spotkania w tym formacie, odbywały się przy okazji innych wydarzeń, takich jak choćby spotkania grupy G-7, ma zainicjować stałą, regularnie powtarzającą się formułę wzajemnych konsultacji i współpracy co najmniej w trzech wymiarach – wojskowym, ekonomicznym i politycznym. Istotne jest to, że ma być zainicjowana stała formuła współpracy, która jak się uważa będzie rozszerzana. Ten pierwszy, wojskowy obszar jest, jak się wydaje, najistotniejszy, choćby z tego względu, że już obecnie mamy do czynienia z zaostrzającą się sytuacją w Azji.

Chińczycy nie tylko wywierają coraz większą presję na Tajwan i Filipiny, zarówno rozbudowując swe instalacje wojskowe, jak i prowokując incydenty na spornych akwenach, ale również zacieśniają współpracę z Rosją i Koreą Płn. Zresztą coraz większa liczba prób rakietowych i ostrzejsza retoryka zarówno Kim Dzong Una, jak i jego siostry Kim Jo Dzong, która kieruje północnokoreańskim aparatem propagandy, również wskazuje na wzrost napięcia. W ostatnim czasie mieliśmy też do czynienia z wydarzeniami, które uznane zostały w Waszyngtonie za zapowiedź nasilenia się rywalizacji między Ameryką i Chinami wraz z ich sojusznikami, na Pacyfiku. Chodzi o wysłanie wspólnego chińsko – rosyjskiego patrolu na wody międzynarodowe u wybrzeży Alaski. Składał się on z 11 okrętów, na co Amerykanie zareagowali wysyłając w ten region 4 niszczyciele i samoloty P-8 Poseidon. Rosyjsko-chińska armada nie naruszyła amerykańskich wód terytorialnych, ale jak powiedział dziennikowi „The Wall Street Journal Brent Sedler”, senior fellow w The Heritage Foundation, tego rodzaju wyprawa miała miejsce po raz pierwszy w historii, a „w kontekście wojny na Ukrainie i napięć wokół Tajwanu jest to posunięcie wysoce prowokacyjne”. Podobny charakter miały przeprowadzone niedawno wielkie rosyjsko-chińskie ćwiczenia morskie nieopodal japońskich wód terytorialnych.

Tematy rozmów w Camp David

Komentator „The Korea Times” opisując obszary współpracy państw, których liderzy spotkają się Camp David, zwraca uwagę na kilka spraw. Ma zostać uruchomiony system wymiany informacji, który ma działać on-line, i związany ma być z północnokoreańskim arsenałem rakietowym. W związku z planami powołania koreańsko – amerykańskiej grupy ds. konsultacji nuklearnych i deklaracjami Bidena po wizycie prezydenta Yoon Suk Yeola w sprawie rozszerzenia amerykańskiego odstraszania nuklearnego na półwyspie koreańskim, nie można wykluczyć, że i ta tematyka stanie się przedmiotem rozmów.

Kwestie związane z trwającą na Ukrainie wojną, też, jak się uważa, będą jednym z tematów rozmów. Wskazuje na to niedawna wizyta prezydenta Korei Płd. w Kijowie, stopniowe znoszenie ograniczeń w zakresie dostarczania przez Seul broni dla Ukrainy (na razie za pośrednictwem Waszyngtonu) oraz zaniepokojenie trzech stolic perspektywą przekształcenia Korei Płn. w państwo aktywnie wspierające rosyjski wysiłek wojenny. Spotkanie w Camp David ma jeszcze jeden wymiar. Otóż, jak słusznie zauważył na łamach „The Foreign Policy Ramon Pacheco Pardo”, profesor stosunków międzynarodowych w londyńskim King’s College, przez lata w Azji Stany Zjednoczone realizowały strategię sojusznicza określaną mianem „pista i szprychy” (hub-and-spokes), bo konstrukcja koła rowerowego najlepiej oddawała istotę tych relacji. Były one głównie dwustronne – między Waszyngtonem a stolicami państw regionu, a ich wzajemna współpraca nie do końca była w centrum zainteresowania Stanów Zjednoczonych. Ze względów historycznych, które nadal wpływają na kształt relacji koreańsko-japońskich, nie było to zresztą łatwe. Jednak teraz ta tradycyjna linia Waszyngtonu podlega rewizji i to od razu w dwóch wymiarach. Po pierwsze Amerykanie są zainteresowani zbliżeniem NATO i państw azjatyckich, czego dowodem było choćby zaproszenie liderów czterech z nich (Japonia, Korea, Australia, Nowa Zelandia) na szczyt w Madrycie i ostatnia propozycja, omawiana w Wilnie i zablokowana póki co przez Francuzów i Niemców, aby Sojusz Północnoatlantycki otworzył swe przedstawicielstwo w Tokio.

Drugi trend, który warto odnotować, to zainteresowanie Waszyngtonu pogłębieniem współpracy, również wojskowej, zarówno między zaprzyjaźnionymi państwami azjatyckimi, jak i nimi a tymi, które znajdują się na wschodniej flance NATO. Transakcje zakupu broni między Polską a Koreą Płd., które nie wzbudziły kontrowersji w Waszyngtonie są przejawem tego rodzaju zbliżenia, któremu z życzliwością przyglądają się w Stanach Zjednoczonych.

Źródła zmian w amerykańskiej polityce

Warto zastanowić się, jakie są źródła tego rodzaju zmian w amerykańskiej polityce? Nieco światła, choć nie wprost, rzuca na to John Barrett, będący specjalistą w zakresie logistyki wojskowej, który opublikował w specjalistycznym portalu War on the Rocks wart dostrzeżenia artykuł. Zanim przejdę do tez zaprezentowanych przezeń, trzeba przypomnieć, że w świetle obowiązującej wersji amerykańskiej Strategii Obrony Stany Zjednoczone mają obecnie dwóch geostrategicznych rywali o zbliżonym potencjale (peer competitors) wojskowym i w związku z tym muszą liczyć się z najgorszym scenariuszem, jakim jest wojna na dwóch, oddalonych od siebie frontach. To również jest punkt wyjścia Barretta, który jednak stawia inne, nie mniej istotne pytanie w swym artykule – dlaczego zakładać, że tego rodzaju konflikt lub konflikty to będą krótkie wojny? Doświadczenia historyczne raczej skłaniają do wniosku, ze konfliktu między państwami o dużych zasobach i woli walki, mają tendencje do przeciągania się, trwania latami, mimo że wszyscy na początku zakładali, iż po zadaniu obezwładniającego uderzenia druga strona się nie podniesie. Barrett zadaje prowokacyjne pytania – „Czy przywódcy w Stanach Zjednoczonych wierzą, że Chiny przestaną walczyć, jeśli armia USA zatopi im 300 okrętów? Czy amerykańscy przywódcy również wierzą, że armia USA przestanie walczyć, jeśli Chiny dotrą do Tajpej w ciągu kilku tygodni?”. Tak się najprawdopodobniej nie stanie, państwa i społeczeństwa, są w stanie, nawet będąc początkowo w trudnej sytuacji, zmobilizować się i kontynuować wojnę, czego najlepszym potwierdzeniem jest choćby jej przebieg na Ukrainie. A zatem, argumentuje Barrett, trzeba nieco inaczej patrzeć na dynamikę konfliktu, w którym stroną mogłyby być np. Stany Zjednoczone i Chiny.

Nawet jeśli którejś ze stron uda się uzyskać przewagę i zadać w pierwszej fazie wojny przeciwnikowi ciężkie straty, to i tak trudno liczyć na to, że tego rodzaju rozstrzygnięcie zakończy walkę. Oczywiście jeśli nie zakładać wojny nuklearnej. To zaś oznacza, że prócz przewagi militarnej w ogólnym rachunku sił, kiedy mamy do czynienia z perspektywą długiej i wyniszczającej wojny, zaczynają się liczyć inne czynniki – przede wszystkim wydolność własnego systemu przemysłowego i jego zdolność zarówno do szybkiego zwiększenia produkcji, jak i funkcjonowania w takim nowym układzie nawet przez wiele lat. Innymi słowy, przyszła wojna Ameryki i sojuszników z blokiem rosyjsko-chińskim będzie wojną przemysłową, długą, na wyniszczenie, na dużą skalę, w której wygra ta strona, która będzie w stanie szybciej zmobilizować swój przemysł, przestawić go na potrzeby produkcji wojennej i wytrwać w takim stanie może nawet przez lata.

Jak w świetle tego rodzaju diagnozy przedstawia się dzisiejsza sytuacja Ameryki? Eufemizmem byłoby powiedzieć, że nie najlepiej. Ameryka nie jest dziś państwem, w którym dochód narodowy jest wytwarzany przez przemysł. Oddają to statystyki zatrudnienia – dziś w przemyśle pracuje 9 proc. Amerykanów, podczas gdy w roku 1950 było to 34 proc. Jak pisze Barrett: „Znajduje to odzwierciedlenie w innych kluczowych obszarach, takich jak zdolność do kucia stali (utrata połowy wszystkich przedsiębiorstw od 2002 r.), odlewania (utrata połowy przedsiębiorstw od 1984 r.), czy produkcji przemysłu maszynowego (w 1968 udział firm amerykańskich w światowym rynku wynosił 28 proc., dziś to 5 proc.). Te firmy nie zniknęły, po prostu wyjechały za granicę. Rozwój globalizacji, w szczególności konteneryzacji i technologii informacyjnej w logistyce w celu usprawnienia globalnych łańcuchów wartości, umożliwił międzynarodowym korporacjom przeniesienie tych pracochłonnych i kapitałochłonnych gałęzi przemysłu za granicę w celu dostarczenia konsumentowi tańszego produktu”. To pierwsza, ale nie jedyna bariera, z którą przygotowując się do długiej wojny, będą mierzyli się Amerykanie. Kolejną jest brak niezbędnych surowców, które przetwarza przemysł. Nawet jeśli udałoby się odbudować amerykańskie zdolności produkcyjne, to te nowe fabryki będą przetwarzać? Chińczycy już obecnie kontrolują połowę światowych zasobów metali ziem rzadkich, ale 90 proc. zdolności w zakresie ich przetwarzania. Z raportu amerykańskiego Departamentu Obrony wynika, że amerykański przemysł miałby poważne problemy z pozyskaniem 53 minerałów i surowców o ważnym znaczeniu dla przemysłu wojskowego. Jak trzeźwo zauważa Barrett: „Branże te miałyby kluczowe znaczenie w każdym długotrwałym konflikcie, ale obecnie nie istnieją w Stanach Zjednoczonych w jakiejkolwiek znaczącej formie”. A zatem skalowanie ich produkcji, po to aby przetrwać w długotrwałym konflikcie, jest dziś zadaniem raczej teoretycznym, bo należałoby mówić o budowie od podstaw zdolności. Nie jest to proces ani łatwy, ani tani, ani też nie da się odtworzyć utraconych zdolności w czasie kilku lat. Nie ma również oczywiście gwarancji sukcesu, tym bardziej, że strategiczni rywale nie będą bezczynnie przyglądać się tego rodzaju zabiegom. Nie lepiej jest też w przemyśle obronnym, w którym w 1985 roku pracowało 3 mln ludzi, a dziś jest to raptem milion. Autor wzywa do zdwojenia wysiłku amerykańskiej klasy politycznej, która musi odbudować zarówno zdolności przemysłowe, jak i kadry oraz system zaopatrzenia. W obecnych realiach trudno mówić, aby ten system istniał nawet w stadium zalążkowym czy uśpionym. Ameryka nie jest przemysłowo samowystarczalna i jeszcze przez długie lata, nawet jeśli bardzo będzie chciała ten stan rzeczy zmienić, nie będzie.

Deglobalizacja, skracanie łańcuchów zaopatrzenia, przenoszenie produkcji do krajów przyjaznych, co wymuszone jest zmianami geostrategicznymi, już się rozpoczęło. Ale procesy te przebiegają wolno i nie ma gwarancji sukcesu. Choćby przenoszenie produkcji mikroprocesorów do Stanów Zjednoczonych i zaprzyjaźnionych państw, co już ma miejsce, z punktu widzenia strategicznego jest połowicznym sukcesem, bo Chińczycy nadal kontrolują kluczowe dla ich produkcji surowce.

Pytanie, które w tym kontekście trzeba postawić, jest następujące – czy amerykańska elita strategiczna ma świadomość opisanej przez Johna Barretta sytuacji? Zaryzykuję pogląd, że zna realia i to w jakim położeniu znalazł się kraj w efekcie trwających dziesięciolecia procesów globalizacyjnych, również zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli Stany Zjednoczone zaangażują się w długotrwałą pełnoskalową wojnę z rywalem o porównywalnym potencjale, to mogą ją przegrać. To uzależnienie od rozciągniętych i częściowo kontrolowanych przez rywali łańcuchów zaopatrzenia jest obecnie jednym z podstawowych obszarów słabości Ameryki.

Waszyngton nie chce oddać Rosjanom Ukrainy

Zmiany w amerykańskiej strategii potwierdzają, moim zdaniem, to przekonanie. Waszyngton przy okazji konfliktu na Ukrainie testuje możliwości wojny z rywalem strategicznym o ograniczonym zarówno wertykalnie, jak i horyzontalnie charakterze. I to wojny, w której nie bierze się bezpośredniego udziału. To dlatego zarówno Biden, jak i Sullivan podkreślają wagę polityki, której głównym zadaniem jest nieeskalowanie konfliktu, choć zarazem nie ma mowy o rezygnacji z celów strategicznych. Ujmując sprawy w pewnym uproszczeniu, Ukrainy nikt nie zamierza Rosjanom „oddać”, bo równałoby się to poważnej porażce strategicznej. Podobnie jest z Tajwanem czy Koreą Płd. Ale z tego nie należy też wyciągać wniosku, że w Waszyngtonie myślą o bezpośrednim, własnym zaangażowaniu. Nie wykluczają tego, ale scenariuszem z punktu widzenia amerykańskich interesów najlepszym jest taka konstrukcja systemu sojuszniczego, w którym państwa zagrożone będą w stanie samodzielnie przeciwstawić się, ponosząc też tego ciężary, agresorowi.

Jeśli nie wybucha wojna, w którą zaangażowane są Stany Zjednoczone, konflikt globalny, to nie ma też ryzyka lawinowego zrywania więzi handlowych. Nie trzeba herkulesowego wysiłku na rzecz odbudowy własnych zdolności przemysłowych. Handlujemy i walczymy, najlepiej nie wysyłając własnych oddziałów. W takim świecie zmienia się też architektura amerykańskiego systemu sojuszniczego – rośnie w nim rola państw flankowych, narażonych na atak, bo one będą musiały skutecznie powstrzymać ewentualną agresję. Ameryka przesuwa się na wyższe piętro – udziela pomocy, udostępnia zaawansowane technologicznie (też niezwykle ważne na współczesnym polu walki) zdolności, ale niekoniecznie walczy, albo robi to w sposób ograniczony. Aby taki system spełnił swoje zadanie państwa frontowe nie tylko muszą się wzmocnić, ale muszą też ze sobą współpracować. To jest w mojej ocenie głównym powodem, dlaczego administracja Bidena przychylnie patrzy, a nawet postuluje wzrost europejskiego potencjału wojskowego nie bojąc się „europejskiej suwerenności strategicznej” (w wymiarze pełnym jest to zresztą nierealne), jest zainteresowana intensyfikacją kooperacji prozachodnich państw z Azji z NATO, a nawet bez niepokoju postrzega i inicjuje pogłębianie wojskowej współpracy między państwami azjatyckimi. Upraszczając Amerykanie przeprowadziwszy własny rachunek strategiczny świadomie schodzą na drugi plan, nie rezygnując oczywiście z przywództwa, bo doświadczenia wojny na Ukrainie udowadniają, że można, mając odpowiednich sojuszników realizować swe najważniejsze cele unikając globalnej konfrontacji i nie angażując się bezpośrednio. Do wielkiej wojny z blokiem rosyjsko-chińskim Stany Zjednoczone są obecnie nieprzygotowane i dlatego zarówno grają na czas, jak i chcą, aby za podmywanie potencjału państw będących strategicznymi rywalami Ameryki odpowiadali sojusznicy.

Marek Budzisz

Źródło

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

WP2Social Auto Publish Powered By : XYZScripts.com