W polityce liczy się siła, nie kwieciste deklaracje. „Pozycja USA jest u progu Zimnej Wojny 2.0 gorsza niźli w czasie rywalizacji z Sowietami”

W polityce liczy się siła, nie kwieciste deklaracje. "Pozycja USA jest u progu Zimnej Wojny 2.0 gorsza niźli w czasie rywalizacji z Sowietami"

Zimna Wojna 2.0

Główną tezą jednego z liderów szkoły realistycznej myślenia o relacjach międzynarodowych, a z pewnością jest nim Mearsheimer, jest przekonanie, iż Stany Zjednoczone i Chiny znajdują się już w fazie wzajemnych relacji, które można nazwać Zimną Wojną 2.0 i nie ma żadnych możliwości aby to zmienić. Przede wszystkim z tego powodu, że o polityce mocarstw decydują siły strukturalne i interesy, a głoszone idee i deklaracje mają drugorzędne znaczenie. Co gorsze, z amerykańskiego punktu widzenia Stany Zjednoczone, w opinii Mearsheimera po tym jak elity państwowe popełniły tragiczny w swych skutkach błąd w kalkulacjach geostrategicznych, obecnie, czyli na początku Zimnej Wojny 2.0 są w znacznie gorszej sytuacji niźli w czasie rywalizacji ze Związkiem Sowieckim. W perspektywie roku 2050 Ameryka ma szanse stać się mocarstwem słabszym niźli Chiny, wręcz drugorzędnym, a wiele wysiłku kosztować będzie pokolenie dzisiejszych polityków, co zresztą może okazać się niewykonalne, aby uniknąć gorącego konfliktu zbrojnego, nawet z użyciem broni nuklearnej.

Ahistoryczne myślenie Amerykanów

Przy okazji Mearsheimer, co jest równie ciekawe, daje wykład na temat tego, jak na relacje w polityce międzynarodowej zapatruje się szkoła realistyczna. W jego opinii amerykańska elita popełniła fundamentalny błąd strategiczny już 30 lat temu, po zakończeniu Zimnej Wojny, kiedy potęga Stanów Zjednoczonych była niekwestionowana, mówiło się wręcz o „momencie unipolarnym” i końcu historii, który miał być wynikiem dominacji amerykańskiej w świecie. Jednak już wówczas, argumentuje Mearsheimer były przynajmniej dwie przesłanki, które winny nakazywać ostrożną politykę wobec Chin – pierwsza była to ich przewaga ludnościowa nad Stanami Zjednoczonymi a drugą fakt rozpoczęcia, za czasów Denga, ambitnych reform gospodarczych. Chiny już w roku 1990 dysponowały, póki co potencjalnie, dwoma czynnikami siły, która mają kluczowe znaczenie, w argumentacji szkoły realistycznej, znaczenie dla układu sił w świecie i realnych procesów politycznych. Wielkość populacji i zasobność gospodarki zawsze w historii prowadziły, argumentuje Mearsheimer, do rozbudowy potencjału wojskowego i w konsekwencji próby rewizji porządku międzynarodowego. Już wówczas amerykańskie elity winny zrozumieć, że ze strategicznego punktu widzenia wzrost gospodarczy Chin w dłuższej perspektywie będzie prowadził do zbudowania przez Pekin potencjału wojskowego, co obiektywnie, niezależnie od chwilowego stanu relacji prowadzi do zmiany układu sił i rozpoczęcia, w przyszłości rywalizacji. Przeto, już na początku lat 90-tych, a z pewnością w kolejnym dziesięcioleciu Ameryka, w dobrze rozumianym własnym interesie, winna zacząć uprawiać politykę powstrzymywania, czy raczej hamowania tempa rozwoju i modernizacji Chin. Spowolnienie tego procesu, bo o pełnym jego zatrzymaniu nie było i wówczas mowy, było możliwe, bo wtedy dysproporcja potencjałów i przede wszystkim stopnia zaawansowania technologicznego była na tyle duża, że Waszyngton łatwo mógłby zakonserwować swoją dominację, dbając o to, aby dystans między oboma państwami nie malał. Jednak kolejne administracje począwszy od Busha seniora po Obamę uprawiały zupełnie odmienna politykę, stawiając na iluzję, że włączenie Chin do światowego obrotu gospodarczego i przyspieszenie modernizacji gospodarki przyczyni się zarówno do demokratyzacji wewnętrznej jak i uczynienia z Pekinu współodpowiedzialnego za światowy porządek liberalny gracza. Zamiast polityki hamowania chińskiego wzrostu Waszyngton przyjął strategię jego przyspieszenia – zarówno otwierając swój rynek (klauzule największego uprzywilejowania, przyjęcie do WTO), jak i wspierając inwestycje w Chinach, o transferze najbardziej zaawansowanych technologii nie zapominając. Przekonanie, że wszystko to doprowadzi do demokratyzacji Chin było, w opinii Mearsheimera oczywistym ahistorycznym złudzeniem, któremu uległy elity Stanów Zjednoczonych. Dlaczego ahistorycznym? Przede wszystkim z tego powodu, że należało, chcąc zrozumieć w jakim kierunku zmierza światowy ład, najpierw przeanalizować XIX-wieczną politykę Ameryki, które również wykorzystały demograficzną i gospodarcza prosperity po to, aby rozszerzyć swe wpływy geostrategiczne. Najpierw zdominowały swe najbliższe otoczenie, potem kontynent amerykański, wreszcie nie dopuściły, uczestnicząc w dwóch wojnach światowych, aby jakiekolwiek wschodzące mocarstwo osiągnęło supremację na kontynencie euroazjatyckim, bo to z obiektywnych przyczyn byłoby wstępem do starcia o prymat na świecie. Chiny dziś powtarzają drogę Stanów Zjednoczonych i dzieje się tak nie z powodów politycznych, tym bardziej ideologia gra w opinii Mearsheimera drugorzędną rolę, ale dlatego, że takie są prawidła strukturalnego rozwoju państw, które wzmacniając swą gospodarkę i dysponując potencjałem ludnościowym uważają, że mają więcej siły, co nieuchronnie musi prowadzić do próby rewizji na swoją korzyść porządku najpierw regionalnego a potem światowego.

poster

  360p geselecteerd als afspeelkwaliteit

Jak dziś wygląda relacja sił?

Ten błąd strategiczny, który był udziałem amerykańskich elit w ostatnim 30-leciu, i wynikał w dużym stopniu z przekonania o dominacji liberalizmu w relacjach światowych i lekceważenia starych, zdawałoby się już archiwalnych, przemyśleń geostrategicznych szkoły realistycznej, doprowadził do sytuacji, że na progu kolejnej Zimnej Wojny pozycja Ameryki jest słabsza niźli kiedykolwiek. Jak bowiem dziś wygląda relacja sił? W latach 70-tych, kiedy ZSRR i kontrolowany przez Moskwę obóz, był u szczytu swojej potęgi dysponował niewielką (1,2 mld wobec 1 mld) przewagą demograficzną, która jednak niwelowana była słabością gospodarczą, jako, że łączne PKB tzw. Obozu Socjalistycznego było na poziomie 60 proc. amerykańskiego. Obecnie Pekin ma nie tylko nad Ameryką miażdżącą przewagę ludnościową, ale również, jeśli chodzi o PKB to już dziś te relacje, w porównaniu z pierwszą Zimną Wojną są dla Stanów Zjednoczonych mniej korzystne, bowiem Chiny mają PKB na poziomie 70 proc. amerykańskiego, a ten dystans w kolejnych latach będzie szybko się zmniejszał. W umownym roku 2050 Chiny będą zarówno bogatsze od Ameryki, jak i będą miały przewagę demograficzną, co sprawia, że te obydwa czynniki siły będą działały na korzyść Pekinu. Podobnie geografia. O ile bowiem ewentualną wojnę Ameryka toczyć będzie 6 tys. mil od swych granic o tyle Chiny „po sąsiedzku”, co w oczywisty sposób utrudnia amerykańską projekcję siły. Ta sytuacja również powoduje, że pozycja Stanów Zjednoczonych jest u progu Zimnej Wojny 2.0 gorsza niźli w czasie rywalizacji z Rosją Sowiecką. Co gorsze, Moskwa była po zakończeniu II wojny światowej była z grubsza rzecz biorąc kontenta ze stanu swych zdobyczy geostrategicznych, a jej apetyty na kolejne, zważywszy na skalę strat wojennych były w opinii Mearsheimera wówczas umiarkowane. Co więcej, Moskwa po II wojnie zbudowała „obóz socjalistyczny”, system sojuszy kluczowych z punktu widzenia jej polityki bezpieczeństwa, jednak w przysparzający elitom ZSRR również niemało problemów. Tych wszystkich ograniczeń nie mają dzisiejsze Chiny. Ani nie doświadczyły zniszczeń wojennych w skali porównywalnej z ZSRR, ani też nie zbudowały systemu sojuszniczego, który obiektywnie rzecz biorąc mógłby ograniczać pole politycznego manewru jakim dysponuje Pekin. Co więcej, na poziomie ideologicznym, w opinii Mearsheimera chińska elita, ale też i ludność, w większym stopniu kieruje się nie ideologią komunistyczną ale nacjonalistyczną. Pekin nie odszedł też nigdy od swych rewizjonistycznych celów w polityce zagranicznej – zarówno jeśli chodzi o granice z Indiami w Himalajach, jak i kwestię przyszłości Tajwanu czy kontrolowanych przez Japonię Wysp Senkaku. Dotychczasowa powściągliwość Pekinu w podnoszeniu tych kwestii wynikała, w opinii Mearsheimera nie z tego, że Pekin zarzucił dążenie do rozwiązania tych kwestii w zgodzie z własnymi interesami, ale z przeświadczenia, iż nie osiągnął jeszcze wystarczającej przewagi wojskowej aby móc podyktować swoje warunki. W efekcie tych wszystkim trendów i zjawisk Ameryka jest dziś słabsza niźli w czasie pierwszej Zimnej Wojny a ma przeciw sobie rywala zarówno silniejszego pod względem gospodarczym, szybko budującego swą siłę wojskową a na dodatek przekonanego, że nadszedł czas rewanżu za „stulecie upokorzeń” kiedy zachodnie mocarstwa i Japonia, po Wojnach Opiumowych, zdominowały Chiny.

W takich realiach, zwłaszcza kiedy relatywny rachunek sił zmienia się na niekorzyść Ameryki, starcie, również gorący konflikt wojenny jest w znacznie większym stopniu prawdopodobny niźli za czasów amerykańskiej rywalizacji z ZSRR i jego satelitami. Konflikt, który może wybuchnąć w każdej chwili i który z racji geograficznego oddalenia, ale również z tego względu, że w Azji nie ma takiej „linii rozgraniczenia” jaką była Żelazna Kurtyna będzie toczył się w niekorzystnych, z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych realiach. Co Waszyngton może w takiej sytuacji zrobić? Z pewnością, i to Mearsheimer akcentuje niezwykle silnie, nie należy wracać do starej polityki, która przyczyniła się do dzisiejszych problemów. Myślenie, iż Chiny mogą stać się odpowiedzialnym członkiem światowej rodziny narodów i uznać swą podrzędną, wobec Ameryki pozycję, jest w najlepszym wypadku naiwnością. W opinii amerykańskiego eksperta „tą rywalizacją, w najlepszym razie można zarządzać tak aby uniknąć wojny”. „To będzie wymagało – Mearsheimer pisze dalej – od Waszyngtonu utrzymania potężnych sił konwencjonalnych w Azji Wschodniej, aby przekonać Pekin, że starcie w najlepszym wypadku przyniesie pyrrusowe zwycięstwo. Przekonywanie przeciwników, że nie mogą osiągnąć szybkich i zdecydowanych zwycięstw, jest kluczem skutecznej polityki odstraszania. Co więcej, amerykańscy decydenci muszą stale przypominać sobie – i chińskim przywódcom – o wszechobecnej możliwości eskalacji nuklearnej w czasie wojny. W końcu broń jądrowa jest ostatecznym środkiem odstraszającym.” Te środki mogą co najwyżej zmniejszyć zagrożenie wybuchem wojny, ale nie zredukują zagrożeń związanych z amerykańsko – chińską rywalizacją, która w najbliższych latach i dziesięcioleciach będzie się utrzymywała. Mearsheimer jest zdania, i tym kończy swój artykuł, że Ameryka musi pogodzić się z faktem, że jej pozycja strategiczna jest znacznie słabsza niźli mogłaby być, gdyby w ostatnich dziesięcioleciach Waszyngton uprawiał wobec Pekinu inną politykę. Taka jest cena ulegania złudzeniom, brania deklaracji za rzeczywistość i zapominania o istocie stosunków międzypaństwowych, w których rządzi w ostatecznym rachunku siła i chęć podyktowania swoich warunków.

Gorzka cena złudzeń

Wnioski John J. Mearsheimera można aplikować również do innych sytuacji, zupełnie niezwiązanych z amerykańsko – chińską rywalizacją o prymat w świecie. Słuchając wczorajszego wystąpienia Ursuli von der Leyen w Parlamencie Europejskim trudno było oprzeć się wrażaniu, że rola szeroko pojmowanej siły w polityce międzynarodowej rośnie, wszystko inne jest tylko parawanem mającym to przysłonić. Ci którzy wierzą w konstrukty ideologiczne, tak jak amerykańska elita uwierzyła w ostatnich 30-latach w to, że Chiny staną się odpowiedzialnym członkiem światowej wspólnoty narodów, a może nawet państwem demokratycznym, prędzej czy później zapłacą za te złudzenia gorzką cenę.

Marek Budzisz

Źródło

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

WP2Social Auto Publish Powered By : XYZScripts.com