Kibice przeszli samych siebie na Narodowym. Tego nie było od lat
Takiego kotła nie było na PGE Narodowym od lat! Właściwie cały wtorkowy mecz Polska – Chorwacja (3:3) mógłby być składnikiem kawy, yerba mate czy napoju energetycznego, a nawet zastąpić kofeinę czy mateinę. Boiskowe wydarzenia pobudziły polskich kibiców, którzy wreszcie byli tym mitycznym 12. zawodnikiem. Tak bardzo brakowało tego na meczach w stolicy naszego kraju.
Problem z dopingiem na meczach reprezentacji Polski na PGE Narodowym w Warszawie jest wieloletni i dość złożony. Regularnie narzeka się na małe zaangażowanie kibiców i piknikową atmosferę – PZPN próbował zaradzić sytuacji i sterować dopingiem, ale skutek był odwrotny do oczekiwanego. Po sobotnim, przegranym 1:3 meczu z Portugalią Piotr Zieliński dość dyplomatycznie odniósł się do tej kwestii i zaapelował, by rozważono wprowadzenie zorganizowanej grupy kibiców. Takowej na meczach reprezentacji Polski nie ma od lat.
Dlatego Zieliński lawirował: – Ja lubię grać na tym stadionie, zawsze świetnie się tu czuję. Uważam, że nasi kibice są świetni – mówił w sobotę, ale zaznaczał: – Nie ma dopingu nie wiadomo jakiego, nie ma jakiejś grupki, która by się w to bawiła. Trybuny się podnoszą przede wszystkim, kiedy my gramy dobrze i stwarzamy sytuacje. Kibice przychodzą po to, żeby zobaczyć dobre spotkanie. Przede wszystkim gramy z fajnymi drużynami, mamy piękny stadion, super kibiców. Uważam, że musimy ich ponieść swoją grą. Co do dopingu, to mogliby coś zorganizować, jakąś grupkę taką, co śpiewa, albo więcej przyśpiewek, ale ja tu się świetnie czuję. Mamy fajnych kibiców, gram już tutaj tyle lat i zawsze jest to wielka przyjemność – mówił po meczu z Portugalią.
W sobotę na doping narzekano dość mocno, bo kibice byli najgłośniejsi po bramce Cristiano Ronaldo na 2:0 dla Portugalii. Na moment stali się częścią jego teatru, krzycząc słynne „Siuuu!”. Ale przy okazji starcia z Chorwacją coś drgnęło naprawdę mocno, bo kibice przeszli samych siebie.
Kibice dali czadu na Narodowym
Już w drodze na stadion dało się odczuć, że kibice mogą wejść na poziom niespotykany od dawien dawna. Przynajmniej tak to odczułem, gdy mijałem grupę kilkunastu chłopców przy stacji metra Stadion Narodowy. Zapewne byli z jakiejś szkółki piłkarskiej, ale we wtorek z zawodników zamienili się w kibiców. Intonowali różne przyśpiewki z ogromną werwą, jak w transie, m.in. „Polska! Polska! Polska!”, „Do boju, Polacy!” czy „Polska, biało-czerwoni!”. Rozpierała ich energia, dopóki nie krzyknął z tyłu najwyższy z nich: „Ej, chłopaki, ale zachowajcie trochę energii na mecz!”. Trudno było jednak uciszyć grupę choćby na chwilę.
Pod stadionem było ciasno, a na jego trybunach zasiadły tłumy – ponad 56 tys. osób odśpiewało Mazurka Dąbrowskiego z ogromną dumą, wrażenie robiła biało-czerwona kartoniada na trybunach. Stały element meczów polskiej kadry znów zrobił świetne wrażenie. Chwilę później wszyscy zostaliśmy wrzuceni do kibicowskiego kotła. Pierwsza minuta i już miało się gęsią skórkę. Tak głośnego „Polska! Polska! Polska!” nie pamiętam.Początek meczu pozwalał myśleć, że kibice nie zamierzają zwalniać tempa, a wraz z nią reprezentacja Polski. Szybki gol Piotra Zielińskiego tylko rozbudził apetyty. Liczba decybeli tylko rosła i rosła. Pierwszy kwadrans z Chorwacją to był najlepszy okres gry reprezentacji za kadencji Michała Probierza i najlepszy moment dopingu na Narodowym od dawien dawna. Czuło się, że jest się częścią tego tłumu.
Niestety, Chorwaci uciszyli trybuny na jakiś czas. Trzy gole strzelone w siedem minut wywołały u kibiców istny szok. Zamarli, nie dowierzali. Szło tak dobrze, nieśli tę reprezentację, a nagle dostała nokautujące ciosy. Na szczęście fani obudzili się 10-12 minut przed końcem pierwszej połowy. Razem z nią drużyna, która złapała kontakt. Ponownie głośne „Polska! Polska! Polska!” lub „My chcemy gola!” napawało dumą. I chyba poniosło piłkarzy, którzy za sprawą Nicoli Zalewskiego tuż przed przerwą zbliżyli się na 2:3.
Jeśli kibice zrobili piorunujące wrażenie w pierwszej części spotkania, to co powiedzieć o drugiej? Wznieśli się na jeszcze wyższy poziom, a wydarzenia boiskowe tylko temu sprzyjały. Pojedyncze grupy kibiców skandowały poszczególne nazwiska, np. Zalewskiego, Piotra Zielińskiego, Kacpra Urbańskiego, Roberta Lewandowskiego, a nawet Bartosza Kapustki – ktoś domagał się jego wejścia na boisko. Bardzo żywiołowo reagowali po ważnych i dobrych interwencjach Marcina Bułki.
Mecz robił się coraz bardziej otwarty, z każdą akcją Polaków pojawiały się głośne okrzyki „Tak! Dawaj! Jedziesz!”. Kibice chcieli przyspieszać i napędzać ataki biało-czerwonych. Gdy Dominik Livaković powalił kwadrans przed końcem Lewandowskiego kopnięciem w kolano, cały stadion stał się momentalnie ochroniarzem kapitana. Wściekłość, gniew i złość były odczuwalne w tłumie, ale nie było słychać żadnego „Wyp******aj!” jak na klubowych meczach ze strony kiboli. Pełna kultura.
Przez ostatni kwadrans – a nawet 20 minut z doliczonym czasem gry – z pełnym przekonaniem można było mówić, że we wtorek kibice stali się 12. zawodnikiem reprezentacji Polski. Gdyby mogli, to sami by strzelili czwartego gola i dokonali rzeczy niemożliwej. Niewiele brakowało do wyszarpania niespodziewanego zwycięstwa w najlepszym meczu kadry za Michała Probierza. Najlepszym pod względem piłkarskim, kibicowskim i pod kątem dramaturgii.
Po zakończeniu spotkania polscy piłkarze wędrowali od jednej trybuny do drugiej, dziękując kibicom za głośny doping, nagradzali ich brawami. To też był wymowny obrazek. Reprezentanci poczuli, że dostali upragnione wsparcie.
W tym meczu było praktycznie wszystko
Póki jesteśmy w Dywizji A Ligi Narodów, mamy przywilej gry z najlepszymi reprezentacjami Europy. Dwa lata temu mieliśmy w grupie Holandię i Belgię – ćwierćfinalistę mistrzostw świata w Katarze i trzecią drużynę poprzedniego turnieju w Rosji. Wcześniej graliśmy także z Włochami. W tym roku mamy w grupie Portugalię i Chorwację – byłego mistrza Europy z Cristiano Ronaldo na czele i trzecią drużynę świata, której liderem jest Luka Modrić.
Polscy kibice są głodni wielkiego futbolu w naszym kraju. Każde starcie z gigantem lub z klubem z Europy Zachodniej to święto. Ten głód dało się odczuć w ostatnich tygodniach, kiedy tłumnie przyszli na trybuny PGE Narodowego.
W obu październikowych meczach Biało-Czerwoni mieli obiecujący początek. To tylko nakręcało publikę i rozbudzało jej apetyty. Do tego każdej polskiej akcji towarzyszyły ogromne emocje, jakby stawka potencjalnej bramki była większa niż życie. Była dramaturgia, bo Polacy mogli pokusić się o wyrwanie remisu z Portugalią (do bramki samobójczej Jana Bednarka w 88. minucie) i wygranej z Chorwacją. Do tego czerwona kartka bramkarza za paskudny faul na liderze naszej kadry podgrzała atmosferę.
Takie mecze, jak ten wtorkowy z Chorwacją, pobudzają organizm, rozbudzają zmysły i instynkty. Sprawiają, że buzują hormony. Uświadamiają człowiekowi, jak bardzo potrzebuje przeżywać taki dreszcz emocji, który jest naturalny, dobry, zdrowy, bo po prostu ubarwia życie.
Lekarze uważają, że próg przyjemności, jeśli chodzi o natężenie dźwięku, wynosi 100 decybeli. Nie byłbym zdziwiony, gdyby we wtorek kibice przekroczyli tę granicę. Ale to było akurat bardzo przyjemne. Wreszcie można było poczuć, że fani stoją murem za reprezentacją i w nią wierzą, że chcą ją pchać do kolejnych goli i zwycięstw.
I choć tym razem wygrać się nie udało, to Narodowy doświadczył wyjątkowych chwil. Jeśli spotkanie z Chorwacją ma być meczem założycielskim reprezentacji Michała Probierza, niech to będzie też meczem odrodzenia polskich kibiców na PGE Narodowym.
Źródło: sport.pl