Czy Biden powstrzyma Rosję przed użyciem broni jądrowej i inne dylematy strategiczne Zachodu

Joe Biden, prezydent Stanów Zjednoczonych / autor: PAP/EPA

Andrew Michta napisał, że „Ukraina potrzebuje gwarancji od NATO”, a państwa europejskie, zamiast rozmawiać o kwestiach najważniejszych, koncentrują się na członkostwie Kijowa w Unii Europejskiej. To również jest ważne, ale nie rozwiąże głównego problemu, jakim jest kształt systemu bezpieczeństwa w Europie.

Europejski system bezpieczeństwa a agresja Rosji

Stary runął 24 lutego i zamykanie oczu na konsekwencje tego, co się stało, jest rodzajem strategicznej krótkowzroczności czy wręcz ślepoty. Realia są następujące – Ukraina jest średniej wielkości europejskim krajem, który zagrożony jest przez znacznie większego, agresywnego sąsiada dysponującego bronią atomową. „Żadne reformy instytucjonalne nie zmienią tej ponurej rzeczywistości Europejczycy marnują cenny czas, skupiając się przede wszystkim na przystąpieniu Ukrainy do UE, zamiast nalegać na debatę o tym, jak wprowadzić ten kraj do NATO – lub przynajmniej jak zapewnić jego bezpieczeństwo bez pełnego członkostwa” – argumentuje Andrew Michta. Kwestia ta jest ważna również ze względu na przyszłość Sojuszu Północnoatlantyckiego, który – jak zauważa amerykański ekspert – „przez ostatnie 30 lat był na autopilocie”. Umożliwiała to sytuacja. W Europie było bezpiecznie, destabilizacja miała miejsce w odległych i zawsze podatnych na tego rodzaju zjawiska krajach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, co wręcz skłaniało do redukcji wydatków na tradycyjne i kosztowne armie i skłaniało do ich przebudowy w siły ekspedycyjno – interwencyjne, które miałyby realizować misje stabilizacyjne. Tylko to wszystko skończyło się 24 lutego. Europa musi się znów przygotować na tradycyjny, być może pełnoskalowy, konflikt o wysokim stopniu intensywności. Tylko, że – jak trzeźwo zauważa Michta – zaniedbania są tak duże, iż „przywrócenie pozorów rzeczywistej potęgi militarnej na całym kontynencie zajmie co najmniej dekadę”. Nie wdając się w szczegółowe rozważania na temat wiarygodności deklaracji niektórych krajów, które zapowiedziały wzrost wydatków na bezpieczeństwo, trzeba zacząć wreszcie odnosić się do realnej sytuacji, a nie wypowiedzi polityków. Można ją opisać w trzech punktach – po pierwsze, Europa się rozbroiła, co oznacza nierównowagę sił, po drugie, państwa naszego kontynentu będą potrzebowały 10 lat, aby w wyniku wzmożonych wysiłków własnych odbudować swój potencjał wojskowy i po trzecie, Ukraina jest obecnie jedynym, a z pewnością jednym z niewielu państw europejskich, które mają siły zbrojne zdolne, nawet bez najnowocześniejszego uzbrojenia, przeciwstawić się Rosji. I świadomość tej sytuacji, argumentuje Michta, winna wpłynąć na decyzje, które należy właśnie teraz przyjmować co do kształtu europejskiego systemu bezpieczeństwa. Trzeba podejmować, ale się nie podejmuje, co zdaniem amerykańskiego eksperta może nawet negatywnie wpłynąć na przyszłość NATO. „Aby zachować wiarygodność – argumentuje – instytucje muszą reagować na realia. Jeśli tego nie robią, stają się nieistotne – bez względu na to ile zwołają spotkań liderów politycznych lub ile deklaracji opublikują”. I to może stać się udziałem Paktu Północnoatlantyckiego, który przekształci się w „nieistotną instytucję”, bo decyzje zapadać będą gdzie indziej, w innych formatach i konfiguracjach. Dzieje się tak dlatego, że to bieg wydarzeń zmusza do decyzji, zwłaszcza w czasie wojny, kiedy szybkość reakcji jest nieraz kluczowym czynnikiem powodzenia. W 1955 roku, kiedy do Sojuszu przyjmowana była Republika Federalna Niemiec, państwa członkowskie nie bały się przyjąć wówczas odważnego, choć trudnego kursu. Konieczność takiego kroku w oczywisty sposób wynikała z analizy strategicznej ówczesnej sytuacji – bez zachodniej części Niemiec niemożliwa byłaby obrona Europy w sytuacji agresji ZSRR. Dzisiaj sytuacja jest analogiczna, tylko dotyczy Ukrainy, nie zaś Niemiec. I z tym wyzwaniem państwa członkowskie muszą się zmierzyć. Unikanie decyzji, przestrzega Michta, spowoduje, że „będziemy mówić o sprawach drugorzędnych”, unikając odpowiedzi na główną dziś kwestię dla europejskiego bezpieczeństwa – jakie gwarancje zaproponować Ukrainie, lub czy wręcz nie wprowadzić jej do NATO po to, aby wzmocnić na początku politykę odstraszania Rosji, a w konsekwencji jej powstrzymywania.

Wsparcie dla Kijowa

Ale to nie koniec dylematów strategicznych, które właśnie teraz muszą być przez europejskie państwa rozstrzygnięte. BBC przytacza opinię Françoisa Heisbourga, „zapewne najbardziej dziś wpływowego” w swoim kraju – jak napisali dziennikarze – francuskiego eksperta w zakresie obronności. Pojechał on specjalnie do Polski i na Ukrainę, aby przekonać się, jak wygląda realne zaangażowanie Paryża we wspieranie wysiłku wojennego Kijowa. W tym wypadku chodziło mu o zbadanie, co rzeczywiście dociera, bo deklaracje polityków mogą być daleko idące, a z ich realizacją w praktyce są często problemy. Heisbourg powiedział dziennikarzom, że „Francuzi są na samym końcu listy”. O ile dostawy z Ameryki stanowią 49 proc. otrzymanej realnie przez Ukrainę pomocy wojskowej, z Polski jest to 22 proc., a nawet Niemcy dostarczyli 9 proc., to Francuzi jedynie 2 proc. Podnoszone często przez Paryż, iż „liczy się jakość nie ilość”, co jest zwłaszcza podkreślane w związku z dostawą 18 haubicoarmat Caesar, nie zmieni faktu, że w relacji do siły francuskiej armii i potencjału przemysłu wojskowego jest to wsparcie symboliczne, a nawet homeopatyczne. Heisbourg powiedział też dziennikarzom, że będąc w Kijowie, gdzie „wszyscy byli bardzo mili”, odniósł wrażenie, iż „Francja się nie liczy”. „W pewnym sensie było gorzej. Miałem wyraźne wrażenie, że stajemy się nieistotni” – wskazał. Nikt już nie zaprząta sobie głowy tym czy Paryż dostarczy cokolwiek czy już nie ma co liczyć na wsparcie. W tym wypadku nie chodzi tylko o urażone francuskie pretensje do grandeur. Wydarzenia biegną tak szybko, iż nie ma próżni, brak zaangażowania ze strony jednych państw jest wypełniany przez inne. Tylko, że skutkiem tego, co się dzieje, będą nieodwracalne zmiany w geografii przyjaźni, związków wojskowych i przemysłowych, a w konsekwencji również na poziomie sojuszy. „Celem Francji – powiedział dziennikarzom BBC Pierre Haroche, specjalista w zakresie bezpieczeństwa wykładający na londyńskim Queens College – jest autonomia strategiczna dla Europy, której budowa koncentruje się przede wszystkim na budowaniu naszego przemysłu obronnego poprzez wspólne zamówienia obronne. Ale jeśli chcesz wspólnych zamówień, musisz pokazać innym krajom, że masz taką samą wizję naszego wspólnego bezpieczeństwa”. Zwłaszcza dotyczy to państw z Europy Środkowej i Północnej, najbardziej angażujących się we wspieranie Ukrainy i najbardziej zagrożonych przez rosyjską agresję. Słowa francuskiego specjalisty można odnieść też oczywiście do Niemiec. Haroche słusznie zauważa, że europejska autonomia strategiczna nigdy się nie ziści, jeśli państwa na wschodzie Europy tego rodzaju politykę będą postrzegały w kategoriach „ryzyka strategicznego”, na które, z oczywistych względów, to one, a nie Francja czy Niemcy, zostaną wystawione. Chcąc zatem działać na rzecz interesów francuskich, dla których wzmocnienie europejskiej jedności w zakresie obrony jest istotnym elementem, należy – proponuje Haroche – zacząć pomagać wojskowo Ukrainie, choćby -co proponuje – wysyłając 50 czołgów Leclerc. Zwłoka, czy niezdolność do podjęcia decyzji, będą pogłębiały podziały i utrwalały obecny stan, w którym zaangażowanie Francji jest już na wschodzie kontynentu traktowane w kategoriach „nieistotnych”, a to dla państwa chcącego lewarować swą pozycję budową wspólnej europejskiej płaszczyzny polityczno–wojskowej jest scenariuszem najgorszym z możliwych.

Co zrobią Stany Zjednoczone

Fundamentalne dylematy strategiczne stoją też przed naszym największym sojusznikiem – Stanami Zjednoczonymi. Związane są one oczywiście z obecną fazą wojny na Ukrainie i z tym, że – jak powiedział Joe Biden występując na jednej z imprez charytatywnych w Nowym Jorku – jego zdaniem „Putin nie żartuje”, a w związku z tym Waszyngton wraz z sojusznikami „koncentruje się na poszukiwaniu skrótu”, dzięki któremu rosyjski prezydent mógłby zejść z drogi, na którą – ogłaszając mobilizację i grożąc użyciem broni nuklearnej – wkroczył. Mamy do czynienia z ważną deklaracją amerykańskiego prezydenta, który uznaje eskalację nuklearną za realny scenariusz i obecnie, mówiąc o „skrócie”, poszukuje drogi deeskalacji, a nawet – być może – politycznego rozwiązania konfliktu. Ta ostatnia opcja jest jeszcze niejasna, a nawet mglista, jednak poszukiwanie scenariusza deeskalacyjnego wydaje się potwierdzone – zwłaszcza, że niemal w tym samym czasie amerykańska wiceminister obrony Laura Cooper powiedziała, że amerykańscy wojskowi analizowali potrzeby strony ukraińskiej i doszli do wniosku, iż dostarczone systemy HIMARS oraz GMLRS w obecnej fazie wojny „wystarczą”. Ma to związek z coraz głośniejszymi apelami Kijowa, aby Amerykanie dostarczyli stronie ukraińskiej rakiety ATACMS o większym zasięgu, mogące razić nawet na dystansie 300 km. Jak powiedział dziennikarzom anonimowy kongresman, tego rodzaju stanowisko jest wynikiem utrzymywania przez Waszyngton dotychczasowej linii politycznej, której jądrem jest zarówno unikanie bezpośredniego, własnego zaangażowania (wysłanie wojska) w konflikt na Ukrainie, jak i takie skalowanie pomocy wojskowej dla Kijowa, aby uniknąć eskalowania. Dostarczenie systemów ATACMS mogłoby zostać uznane za krok potencjalnie eskalujący, więc Kijów nie może na nie, póki co, liczyć. Zresztą, polityka ta dotyczy nie tylko dostaw dla Ukrainy, ale i innych obszarów. Po wypowiedzi prezydenta Dudy w kwestiach udziału Polski w programie Nulcear sharing mamy już odpowiedź Białego Domu, którego rzecznik oświadczył, że „Stany Zjednoczone nie mają obecnie planów dyslokowania swej broni jądrowej na terytorium państw, które wstąpiły do Sojuszu Północnoatlantyckiego po 1997 roku”. W tej deklaracji najważniejszym jest oczywiście sformułowanie „w tej chwili”, co oznacza, że perspektywa nie jest zamknięta, ale obecnie jakikolwiek amerykański ruch mógłby zostać odebrany w Moskwie w kategoriach kroku eskalacyjnego, czego Waszyngton chce najwyraźniej uniknąć. A to zmusza do postawienia pytania, które na łamach Wall Street Journal formułuje Walter Russell Mead, o skuteczność amerykańskiej polityki odstraszania Rosji i co należy zrobić, aby Putin porzucił myśl o eskalacji nuklearnej. Mead, który jest profesorem stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie w Yale, w następujący sposób opisuje obecną sytuację strategiczną. Po pierwsze, jego zdaniem, odwołanie się do broni jądrowej jest w oczach Putina coraz bardziej atrakcyjną opcją. Przede wszystkim dlatego, że przy użyciu środków konwencjonalnych nie jest on w stanie złamać oporu Ukrainy, ale również dlatego, że Rosjanie uważają, iż jądrowa presja, której celem jest przede wszystkim Zachód, działa. Diagnozy Meada są istotne, bo polska opinia publiczna ma skłonność do utożsamiania wojowniczych wystąpień niektórych emerytowanych generałów amerykańskich sił zbrojnych, którzy mówią o zatopieniu Floty Czarnomorskiej czy ustanowieniu nad Ukrainą no fly zone w odpowiedzi na ewentualny rosyjski atak jądrowy, ze stanowiskiem administracji Bidena. Otóż trzeba trzeźwo zauważyć, że tak nie jest. Dotychczasowe deklaracje publiczne Sullivana, Blinkena czy wiceminister Cooper są bardzo stonowane i ostrożne. Wróćmy zatem do opisu sytuacji, której dokonuje w swym artykule Walter Russell Mead. Otóż – i to drugi argument, którym się on posługuje – dotychczasowa polityka powstrzymywania Rosji, którą przed 24 lutego uprawiała administracja Bidena, zawaliła się w sposób dramatyczny. „Odstraszanie jest bardziej skomplikowane, niż się wydaje – dowodzi Mead – a wysiłki administracji Bidena mające na celu odstraszenie Rosji nie przyniosły sukcesu. W lutym Putin przełamał zaporę gróźb i starań dyplomacji administracji Bidena i rozpoczął wojnę na Ukrainie”. To oznacza, że obecnie, pod presją czasu, Stany Zjednoczone muszą na nowo, w trudniejszej sytuacji, zdefiniować swą politykę odstraszania. Stoją przy tym przed dramatycznym dylematem strategicznym. W skrócie rzecz ujmując, sprowadza się on do udzielenia odpowiedzi na pytanie czy Stany Zjednoczone są gotowe „poświęcić Nowy Jork, aby gwarantować wolność Odessy” oraz czy Niemcy gotowi są ryzykować przyszłością „Berlina, aby ratować Kijów”. W tej lapidarnej formule mamy pytanie zarówno o amerykański rachunek strategiczny, jak i kwestię spoistości systemu sojuszniczego. Losy świata, argumentuje amerykański naukowiec, zależą od kształtu odpowiedzi na te pytania dlatego, że zbytnia ustępliwość otworzy tylko Putinowi drogę do kolejnych żądań i używania szantażu nuklearnego w charakterze skutecznego narzędzia politycznego, a z kolei nadmierna asertywność może niestety prowadzić do globalnego konfliktu jądrowego. Trzeba wytyczyć między tymi skrajnościami cienką czerwoną linię, ale „nie jest jasne, czy administracja Bidena rozumie, co poszło do tej pory nie tak i jak podobne błędy mogą podcinać dzisiejsze wysiłki dyplomatyczne”. Innymi słowy, Mead nie ma wcale pewności, czy obecnie rządząca Ameryką ekipa jest w stanie prawidłowo rozwiązać dylematy strategiczne, przed którymi stoi i prawidłowo wytyczyć drogę skutecznej polityki. Przed rosyjską agresją Waszyngton generalnie przeceniał możliwości rosyjskiej armii i składając deklaracje o tym, że nie zaangażuje się w wojnę, w gruncie rzeczy, w opinii Meada, zmniejszał ryzyko, przed którym stał wówczas, podejmując decyzję o wojnie, Putin. Trudno to uznać za skuteczną politykę odstraszania. „Jedynym sposobem na powstrzymanie ewentualnego użycia broni jądrowej – argumentuje Mead – jest przekonanie Putina, że konsekwencje takiego użycia będą rujnujące dla Rosji, jako państwa i dla niego, jako jego władcy, a Zachód nie cofnie się, gdy nadejdzie czas do działania”. Od czego należy zacząć? Przede wszystkim Biden musi skończyć z wysyłaniem sprzecznych sygnałów strategicznych. Nie można mówić, że będzie się pomagało Ukrainie do zwycięstwa, którego kształt zdefiniują w Kijowie, a w praktyce limitować zaangażowanie skalując i ograniczając pomoc wojskową. Tego rodzaju postawę trudno odczytać na Kremlu w kategoriach determinacji do udzielenia Rosji twardej odpowiedzi. Po drugie, Biden winien zacząć budować „żelbetową” koalicję państw, które są gotowe udzielić Rosji obezwładniającej odpowiedzi. Ale aby to było możliwe, to nie wolno lekceważyć w publicznych wypowiedziach zagrożenia, a przeciwnie, należy podkreślać jego realność i zacząć działać. Trzeba też myśleć o politycznym rozwiązaniu kryzysu i o znalezieniu drogi, również dla Rosji, aby mogła ona zejść ze ścieżki eskalacyjnej. Ale najpierw trzeba skonstruować wiarygodną politykę odstraszania, a dopiero potem zacząć działać politycznie. Nie odwrotnie, bo – jak pisze Mead – „odstraszanie musi być na pierwszym miejscu”. Zdaniem amerykańskiego eksperta ekipa Bidena więcej myśli o polityce deeskalacji niźli o stworzeniu warunków, przez skuteczne odstraszanie Rosji, aby ten scenariusz uruchomić.

Już tylko opis dylematów strategicznych – przy czym nie możemy mówić, że wyczerpaliśmy ich listę – przed którymi stoją główne państwa Zachodu uzmysławia nam, z jak fundamentalnymi zmianami mamy już do czynienia i co nas jeszcze czeka. Obecnie decyduje się porządek świata powojennego, jego instytucjonalny kształt, a nawet samo przetrwanie cywilizacji. Śledząc polską debatę odnoszę wrażenie, iż mamy skłonność do myślenia w kategoriach nieco upraszczających obraz rzeczywistości. Rosja wojnę przegrała, Ameryka jest silna, NATO pokazało swą skuteczność. Też chciałbym, aby tak było, ale do osiągnięcia takiego efektu mamy jeszcze daleką drogę.

Marek Budzisz

Źródło

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

WP2Social Auto Publish Powered By : XYZScripts.com