Po rozmowach Putin-Biden. Rosja dąży do wywołania przesilenia w rodzaju kryzysu kubańskiego
Wielkie zainteresowanie w mediach, również polskich, zajmuje opis sytuacji w szeroko pojmowanym obozie Zachodu po wideokonferencji Biden – Putin, warto jednak poświęcić nieco uwagi temu, jak oceniane są one w Rosji i w jaki sposób Moskwa chce działać w najbliższych dniach.
Przypomnijmy, że Władimir Putin, komentując po zakończeniu rozmów ich charakter powiedział, że były one „konstruktywne”, a także, iż dostrzega możliwość „przedłużenia” dialogu, co jego zdaniem jest chyba największym osiągnięciem spotkania. Zarazem rosyjski prezydent poinformował o planach stworzenia jakiegoś amerykańsko–rosyjskiego ciała konsultacyjnego, które miałoby zajmować się kwestiami bezpieczeństwa w sieci, a jego doradca ds. polityki zagranicznej uzupełnił te informacje dodatkowo mówiąc o powołaniu grup eksperckich, które miałyby przygotować formułę i tematykę rozmów Stany Zjednoczone – Rosja w kwestiach bezpieczeństwa. Istnienie tego rodzaju grup roboczych potwierdziła także Maria Zacharowa, rzeczniczka rosyjskiego MSZ-u, dodając, że „eksperci już pracują”, ale zarazem zaznaczyła, iż potrzebują więcej czasu, aby wypracować ramy dialogu. Rosja, co jest dość czytelne, dąży do instytucjonalizacji dialogu i jego sformalizowania, przy czym, na co warto zwrócić uwagę, nie ma mowy o nadal formalnie istniejących płaszczyznach prowadzenia tego rodzaju rozmów w rodzaju forum NATO – Rosja, ale o utworzeniu nowej płaszczyzny w której uczestniczyłyby wyłącznie „wielkie mocarstwa”. To podejście zgodne jest z myśleniem w Moskwie na temat potrzeby przywrócenia koncertu mocarstw i przekonaniem, że w gruncie rzeczy zimnowojenny porządek 2.0, w którym przeciw sobie stałyby dwa bloki, byłby jej na rękę. Rosja nie ma zamiaru zaniechać akcji zmierzających do rozbicia jedności umownego bloku Zachodu, ale – i to korzystna dla Rosji zmiana – instytucjonalizacja dialogu Moskwa – Waszyngton zwiększa pozycje państwa aspirującego. Jest również istotne z zupełnie innego powodu. Otóż jeśli rozmowa ma dotyczyć polityki bezpieczeństwa regionalnego, to w dialogu winny uczestniczyć państwa będące lub chcące być „dostawcami bezpieczeństwa”, a zatem takie których możliwości wojskowe mają realny wymiar. Z tego ostatniego względu prowadzenie dialogu z Niemcami czy Francją byłoby z rosyjskiej perspektywy stratą czasu. Co innego jeśli chodzi np. o kwestie gospodarcze, ale to inny wymiar. Innymi słowy Rosja „przekierowuje” negocjacje na pole na którym czuje się silna i może dyskutować jak równy z równym.
Putin podkreślił też, wypowiadając się na temat rozmowy z Bidenem po spotkaniu z greckim premierem Mitsotakisem, że „globalne bezpieczeństwo winno odnosić się w równym stopniu do wszystkich”. W tym zdaniu najważniejsze jest sformułowanie „w równym stopniu” bo przedstawiciele rosyjskiej elity władzy, w tym i sam Władimir Władimirowicz, często mówili, że o ile NATO-wskie i amerykańskie instalacje wojskowe znajdują się kilkaset kilometrów od Moskwy, o tyle Rosjanie nie robią niczego co mogłoby zagrozić Waszyngtonowi, i Amerykanie, patrząc na sprawę z tego punktu widzenia, mogą czuć się bezpieczni. W tej narracji chodzi nie tylko o pokazanie, iż rosyjskie obawy są uzasadnione, co w oczywisty sposób, zważywszy na siłę wojskową jaką dysponuje Moskwa a także charakter jej polityki zagranicznej, wydaje się przesadą, ale również o coś zupełnie innego. Kreml chce bowiem eskalować, jak się wydaje, obecny konflikt do poziomu przypominającego kryzys kubański z roku 1962. Otwarcie powiedział o tym wiceminister spraw zagranicznych Rosji Sergiej Riabkow odpowiedzialny za rozmowy strategiczne ze Stanami Zjednoczonymi, którego zdaniem logika tego co się dzieje może doprowadzić do eskalacji o skali podobnej do zdarzeń które o mały włos nie doprowadziły do wybuchu światowego konfliktu atomowego. W opinii Riabkowa będzie to klęska dyplomacji, ale tego rodzaju scenariusz jest całkowicie realny. Nie chodzi w tym wypadku o to, że Moskwa straszy wojną nuklearną, choć to oczywiście też ma miejsce, ale o to, iż w Rosji uważa się, że tamten kryzys z 1962 roku ZSRR w istocie wygrał i w związku z tym silna „pamięć instytucjonalna” rosyjskiej władzy powoduje podświadome dążenie do podobnej kulminacji. Dlaczego ZSRR wygrał w 1962 roku? Z tego powodu, że w następstwie Kryzysu Kubańskiego Stany Zjednoczone wycofały się z ilościowego wyścigu zbrojeń nuklearnych, a warto pamiętać, że wówczas Ameryka miała istotną przewagę w liczbie głowic i ładunków nuklearnych a Moskwa nie mogła ich „dogonić”. Nastała potem epoka równowagi wojskowej, bo Amerykanie wyhamowując swój program nuklearny i pozwolili ZSRR na zniwelowanie dystansu, czego następstwem była polityka równowagi na poziomie dyplomatycznym, w czasie której obydwa mocarstwa uznawały swoje strefy interesów a rywalizowały jedynie w państwach III świata. Gdyby i teraz udało się Moskwie doprowadzić do rozstrzygnięć o podobnych charakterze, to z jej perspektywy byłaby to korzystna zmiana w światowym układzie sił.
Zapewne nieprzypadkowo właśnie teraz w trakcie spotkania z mediami Walerij Gierasimow, szef sztabu generalnego rosyjskich sił zbrojnych powiedział, że 95 proc. wyrzutni rakietowych z głowicami jądrowymi znajduje się w stanie gotowości, a jeśli chodzi o sytuację na Ukrainie, to w jego opinii „wszelkie prowokacje i dążenie władz Ukrainy do siłowego rozwiązania problemów Donbasu zostaną stłumione”. Powiedział to na spotkaniu z attaché wojskowymi akredytowanymi w Moskwie, co również nie wydaje się kwestią przypadku. Gierasimow w swych wypowiedziach wzmacniał te opinie, które już pojawiły się na Zachodzie, mówiąc, że to dostawy sprzętu wojskowego dla Ukrainy zwiększają zarówno agresywność Kijowa, jak i generalnie destabilizują sytuację w regionie a także zaprzeczył, iż Rosja ma zamiar uderzyć wojskowo na Ukrainę. Nie zaprzeczył Putin zapytany o to w Soczi przez jednego z dziennikarzy, podnosząc po raz kolejny kwestię amerykańskich instalacji wojskowych w Polsce i w Rumunii.
Rosja nie ma zamiaru, póki co deeskalować sytuacji na granicach z Ukrainą, co więcej uważa, o czym otwarcie powiedział Sergiej Riabkow, że jej propozycje traktatowych gwarancji bezpieczeństwa, zarówno w związku ze statusem Ukrainy, jak i szerzej, postawą NATO w Europie Środkowej, nie zostały odrzucone. Nie zostały też oczywiście przyjęte, a na razie mamy do czynienia z przygotowaniami do rozmów, ale już sam fakt ich rozpoczęcia z perspektywy Rosji jest korzystną zmianą. Przede wszystkim dlatego, że rozmowy mają dotyczyć, co warto podkreślić gwarancji dla Rosji w związku z podnoszonymi przez Moskwę kwestiami, a nie gwarancji Rosji dla państw regionu. O tym w ogóle nie ma mowy. Pierwsze sygnały wysyłane przez Waszyngton mogą być też uznane w Moskwie jako obiecujące – Associated Press informuje, że Departament Stanu przekazał Kijowowi jasny sygnał – w perspektywie najbliższych 10 lat Ukraina nie ma co liczyć na przyjęcie do NATO. Tego rodzaju deklaracje nie zadowalają jednak Moskwy, bo jej zależy na innym stanowisku, a mianowicie oświadczeniu, że Ukraina nigdy nie znajdzie się w Pakcie Północnoatlantyckim. Nie chodzi tu wyłącznie, choć ma to pewne znaczenie, o to, że rosyjskie elity państwowe myślą w kategoriach strategicznych, liczą na dziesięciolecia i takie zamrożenie problemu z ich perspektywy nie jest rozwiązaniem dobrym. Chodzi o to aby Ukraińcy przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi dostali, i to od Zachodu, jasny sygnał co do daremności ich wysiłków w kwestii zakorzenienia w świecie euroatlantyckim. Szok i rozczarowanie wywołane tego rodzaju postawieniem sprawy musi wywołać głębokie zmiany polityczne na Ukrainie.
Rzecznik Kremla Pieskow, odnosząc się do zapowiadanych przez Bidena „piekielnych” sankcji z jakimi spotkałaby się Rosja w razie uderzenia na Ukrainę powiedział, że Rosja odpowie na nie w sposób lustrzany lub asymetryczny, w zależności jakiego rodzaju reakcja lepiej chroniła będzie jej interesy. Z kolei Jurij Uszakow, doradca Putina ds. polityki zagranicznej zapowiedzi te skwitował sformułowaniem, iż „nie są one niczym nowym, są stosowane od dawna, ale nie dają żadnego pozytywnego efektu ani dla Stanów Zjednoczonych, ani dla Rosji”. Innymi słowy, dał jasno Zachodowi do zrozumienia, że tego rodzaju groźby nie zrobiły w Moskwie większego wrażenia i nie doprowadzą do zmiany jej kursu wobec Ukrainy. Możemy nawet mówić o jego zaostrzeniu, bo Putin występując wczoraj na posiedzeniu Rady ds. Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego powiedział, iż „rusofobia jest pierwszym krokiem do ludobójstwa” a także, że znamiona ludobójstwa noszą wydarzenia w Donbasie. Mamy w tym wypadku do czynienia nie tylko z zaostrzeniem retoryki ale również budowaniem uzasadnienia („z powodów humanitarnych”) dla rosyjskiej interwencji. Wypowiedź na temat rusofobii dotyczy również Polski, choć nazwa naszego kraju nie pada, bowiem przedstawiciele rosyjskiej władzy charakteryzując naszą politykę zagraniczna niemal zawsze używają tego sformułowania. Wątki „ludobójstwa” pojawiły się też w rosyjskiej narracji w trakcie kryzysu na granicy polsko – białoruskiej. W ten sposób rosyjska propaganda charakteryzowała politykę Warszawy.
Fiodor Łukianow komentując wydarzenia dyplomatyczne ostatnich dni powiedział dziennikowi ekonomicznemu Vedomosti, że z punktu widzenia Moskwy już same zapowiedzi państw Zachodu na temat gotowości rozpoczęcia dialogu, są sukcesem. Stany Zjednoczone i zachodni członkowie NATO mogli bowiem uznać wypowiedzi Putina w sprawie gwarancje bezpieczeństwa dla Rosji za „urojenie” czy mówiąc w sposób bardziej elegancki jednostronną ocenę sytuacji, ale tego nie zrobiono, proponując rozmowę na ten temat. Oznacza to uznanie racjonalności stanowiska Moskwy i fakt „istnienia problemu”. Nie oznacza oczywiście zgody na przyjęcie rosyjskiej optyki, teraz będą trwały negocjacje, ale presja wojskowa na Ukrainę już z rosyjskiej perspektywy zaczęła przynosić pozytywny skutek doprowadzając do korekty polityki Zachodu. Jakie są zatem powody, aby ją zmniejszać i deeskalować napięcie?
Marek Budzisz