Biden czy Trump? 2024 – kluczowy rok dla Ameryki i świata

Filip Błażejowski, Tomasz Adamowicz - Gazeta Polska

Amerykańska polityka wchodzi w coraz głębszy kryzys i staje się coraz bardziej nieprzewidywalna właśnie w momencie, gdy spora część świata potrzebuje silnego przywództwa USA i z entuzjazmem lub z konieczności spogląda z nadzieją w stronę Waszyngtonu.

Dziś bezpiecznie byłoby stawiać na to, że w listopadzie 2024 roku dojdzie do powtórki starcia Biden–Trump o fotel prezydencki. Paradoks tej prawdopodobnej powtórki polega na tym, że opowieści obydwu tych kandydatów wzbudzają wśród Amerykanów niewielki entuzjazm. Do mniejszości należą zdeterminowani i do końca wierzący zwolennicy. Z jednej strony przekonani o prawdziwości, że w egzystencjalnej walce chodzi o ocalenie demokracji przed szaleńcem o dyktatorskich zapędach. Z drugiej – przekonani, że stawką wyborów będzie uratowanie „prawdziwej Ameryki” przed zakusami globalistycznej kabały i złowrogich elit biurokratycznych (deep state). Większość Amerykanów zadaje sobie pytanie: „Jak do tego doszło, że tak wygląda wybór, przed którym zostaliśmy postawieni?”. W niedawnym sondażu IPSOS/Reuters dominujące okazało się „poczucie apatii wobec starcia Biden–Trump”, 6 na 10 Amerykanów zgodziło się ze zdaniem, że są „niezadowoleni z systemu dwupartyjnego i pragnęliby trzeciego wyboru”. 

Kto wygra?

Jeden z kandydatów obiecuje kontynuację rewolucji przerwanej w 2020 roku, a drugi przekonuje, że walka o powstrzymanie tej rewolucji się nie skończyła i jej kulminacją będą najbliższe wybory. Ale słabość ich obydwu sprawia, że niezależnie od wyniku należy się spodziewać nie rewolucji, lecz kontynuacji, której głównym tematem pozostanie niesterowny chaos. Niezależnie od tego kto wygra, znajdzie się w podobnej sytuacji do tej, z którą zmaga się Biden. Trump w Białym Domu też będzie miał problemy z Kongresem. Nawet jeśli republikanie zdobędą większość w obydwu izbach, to w Senacie pozostaną ci, którzy głosowali za impeachmentem Trumpa, a w Izbie nie zabraknie jastrzębi, niegodzących się na izolacjonistyczną agendę. Biden, nawet jeśli wygra reelekcję, ciągle będzie musiał ostrożnie stąpać, uważając na miny zastawione przez radykalnie lewicowe skrzydło własnej partii. 

Choć mniejszości tożsamościowych zwolenników ta diagnoza się nie podoba, nie ma wątpliwości, że obydwaj kandydaci są historycznie słabi. Jeśli nie jesteś zdecydowanym faworytem w starciu z kimś, kto już raz przegrał wybory, a nad jego głową wisi szereg zarzutów i spraw sądowych, jesteś słabym kandydatem. Jeśli nie jesteś zdecydowanym faworytem w starciu z prezydentem o historycznie niskich notowaniach zaufania, którego nawet wyborcy jego własnej partii uważają za zbyt sędziwego, by dotrwać do końca drugiej kadencji, jesteś słabym kandydatem. 

Ale kto jest faworytem? Aktualna mądrość etapu zdaje się mówić, że jest to Donald Trump. W zależności od sondażu (i sposobu zadania pytania), Trump ma przewagę od 2 (IPSOS) do 6 (Wall Street Journal) punktów procentowych nad Bidenem w generalnej elekcji. Warto oczywiście pamiętać, że o wyniku decydują głosy elektorskie zdobyte w poszczególnych stanach, czasem dzięki przewadze kilkudziesięciu tys. głosów, a nie procent głosów w całych USA. Ale w 2020 roku Biden pokonał Trumpa o więcej niż 4 pp., jeśli trend się odwróci, świadczyłoby to o demobilizacji wyborców obecnego prezydenta. Co więcej, sondaże przeprowadzane w kluczowych stanach (tzw. swing states) pokazują, że także tam faworytem pozostaje Trump, a zmiany nie są minimalne. W Michigan, gdzie Biden wygrał z przewagą prawie 3 pp., według sondażu Bloomberg/Morning Consult, teraz prowadzi Trump, z przewagą 4 pp.

Ktoś trzeci

Czy coś może odwrócić ten trend? Możliwe są dwa czynniki. Po pierwsze, obecnie Trumpa wzmacnia jego relatywna nieobecność w narodowej dyskusji. Trump nie bierze udziału w prawyborczych debatach republikanów, w których inni kandydaci zażarcie walczą o… drugie miejsce, chętniej atakując siebie nawzajem niż byłego prezydenta. Biden pozostaje na świeczniku z racji urzędu. Należy się jednak spodziewać, że najpóźniej na wiosnę, gdy Trump będzie już oficjalnie kandydatem, role mogą się odwrócić: Trump będzie wzbudzał kontrowersje na wiecach, a Biden powróci do tego, co dało mu zwycięstwo w 2020 roku, czyli się schowa. Po drugie, choć do tej pory sprawy sądowe Trumpa zdecydowanie go wzmacniały, ewentualny wyrok w jednej z nich może go osłabić. We wspomnianym sondażu IPSOS większość Amerykanów uważa, że nie mogłaby zagłosować na Trumpa, jeśli ten zostałby skazany przez ławę przysięgłych. To, co może być najbardziej niepokojące dla kampanii Trumpa, to fakt, że podobnego zdania było aż 31 proc. republikanów. 

Dodatkową, nieprzewidywalną zmienną jest „trzecia kandydatura” – Roberta F. Kennedy’ego Jr. Jego doskonałe wyniki sondażowe (8 proc. poparcia w sondażu „Wall Street Journal”, 16 proc. w sondażu IPSOS) pokazują skalę niezadowolenia Amerykanów z możliwości takiego wyboru, przed jakim zostali postawieni. Wydaje się, że na kandydowaniu RFK Jr. najwięcej traci obecnie Biden. Jeśli ten pierwszy wycofałby się z wyścigu, mógłby wzmocnić obecnego prezydenta. 

Kto byłby lepszy dla Polski?

Próbujący odpowiedzieć na to pytanie polscy publicyści popełniają kilka podstawowych błędów. Pierwszy z nich polega na utożsamieniu wyniku wyborów z utrzymaniem lub radykalną zmianą strategicznego kursu USA. Zwolennicy „mniejszego zła”, jakim ma być dla Polski Biden, zakładają, że ten dalej będzie pilnował artykułu 5. NATO, a Trump może chcieć się z tych zobowiązań wycofać. Z kolei optymiści innego rodzaju mówią, że większość niebezpiecznych zapowiedzi z kampanii 2016 roku nie spełniła się w pierwszej prezydenturze Trumpa i, w razie jego ponownego zwycięstwa, sytuacja się powtórzy. 

Prawda jest jednak bardziej złożona. O strategicznym kursie USA decydować będzie coraz bardziej niesterowny chaos, o którym już pisałem.

Niezależnie od tego, kto zostanie prezydentem, kurs USA będzie wypadkową gry co najmniej trzech elementów. Pierwszy to zamierzenia samego prezydenta. Drugi to poglądy zawodowych dyplomatów i think tanków, czyli zaplecza eksperckiego, które tradycyjnie wyznaczało koncepcję długofalowej strategii USA i obsadzało kluczowe stanowiska w kolejnych administracjach. Trzecim będzie to, do jakiego stopnia prezydent opanuje swoje rozbite i podzielone zaplecze partyjne. 

Biorąc pod uwagę złożoność i niekontrolowany charakter tej rozgrywki, zarówno kontynuacja pod batutą Bidena, jak i radykalna rewolucja (albo kontynuacja) pod batutą Trumpa są tylko jednym z szeregu możliwych scenariuszy. Spróbujmy wyobrazić sobie kilka wariantów. 

W teorii, druga kadencja Bidena byłaby gwarancją dalszego wsparcia Ukrainy, co, przy wszystkich niedoskonałościach tego planu, oddala od Polski widmo rosyjskiej agresji skierowanej przeciwko nam. Warto jednak pamiętać, że zdecydowana postawa antyrosyjska polityków demokratów, jak i ich wyborców, może mieć charakter tymczasowy i może okazać się zakorzeniona dość płytko. Wyborców, karmionych przez cztery lata Russiagate i narracją o Trumpie jako pacynce Putina, dość łatwo było zmobilizować do wspierania Ukrainy. Ale to właśnie wyborcy demokratów w sondażach są grupą, która najszybciej przekonuje się do twierdzenia, że USA „powinny odgrywać mniejszą rolę na świecie”. Tam, gdzie brakuje antytrumpowej legendy, jak choćby w przypadku Izraela (sympatia Trump–Netanjahu tylko wzmacnia to zjawisko), demokratyczni tymczasowi jastrzębie szybko zwijają skrzydła. Warto też pamiętać, że pierwszym instynktem zarówno Bidena, jak i Obamy, dopóki sytuacji nie zmieniła pełnoskalowa wojna, było ograniczanie militarnego wsparcia dla Ukrainy tak, by nie prowokować Rosji. Zresztą, ta postawa nie zniknęła zupełnie z myślenia Bidena, który dziś narzeka na opór republikanów w Izbie, ale gdy zdecydowana większość Amerykanów popierała zbrojenie Ukrainy, prezydent stosował metodę kroplówki, decydując się na kluczowe dostawy często po długotrwałym opóźnianiu. 

Prezydentura Trumpa oznaczałaby dla Polski też spore ryzyko. Wiara w powtórkę sytuacji z 2016 roku, czyli niepokojące zapowiedzi w kampanii („NATO jest przestarzałe”) i tradycyjna, republikańska prezydentura musi wziąć też pod uwagę to, że już nie żyjemy w 2016 roku. Wówczas Trump, który zdaje się sam nie był gotowy na zwycięstwo, był zmuszony obsadzić kluczowe stanowiska członkami republikańskiego establishmentu. To właśnie tacy ludzie jak H.R. McMaster czy Jim Mattis, a czasem i wiceprezydent Mike Pence, przekonywali Trumpa, że pewne zmiany kursu mogą nie być pożądane. Dziś sam Trump powtarza, że wyciągnął wnioski, poznał lepiej Waszyngton i otoczy się innymi ludźmi, choćby takimi jak gen. Michael T. Flynn, który po wyborach w 2020 roku wzywał do tego, by wojsko zarekwirowało maszyny do głosowania. Oczywiście, wybór lojalnych sekretarzy nie będzie oznaczał kontroli nad aparatem urzędniczym, szczególnie jeśli ci pierwsi nie będą mieli doświadczenia w zarządzaniu tym drugim. Niesterowny chaos. 

Źródło

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

WP2Social Auto Publish Powered By : XYZScripts.com