Rosjanie znów ściągają wojsko na granice z Ukrainą. „Wygląda na to, że wiosenny 'alarm wojenny’ ma właśnie swój drugi akt”
Amerykańskie politico.com opublikowało zdjęcia satelitarne przedstawiające rozbudowę, przez rosyjskie siły zbrojne, zgrupowań u granic Ukrainy. Wygląda na to, że wiosenny „alarm wojenny” ma właśnie swój drugi akt. Zdjęcia satelitarne przedstawiają zgrupowanie sił, w skład których wchodzą wojska pancerne i zmechanizowane, w tym będące częścią 1. Gwardyjskiej Armii Pancernej, znajdujące się nieopodal wsi Jelnaja, przy granicy rosyjsko-białoruskiej. Ujawnione przez firmę Maxar Technologies w poniedziałek fotografie pozwalają również na wyciagnięcie wniosków, że mamy do czynienie z dyslokacją w stronę granicy z Ukrainą sił rosyjskiej 4. Dywizji Pancernej, normalnie stacjonującej w okolicach Kurska i Briańska. Przywoływani przez portal eksperci są zdania, że obserwowane ruchy rosyjskich oddziałów nie mają związku z normalnym planem ich ćwiczeń, co oznacza, że mogą oznaczać rozpoczęcie przygotowań do działań o charakterze niestandardowym.
Już pod koniec ubiegłego tygodnia The Washington Post informował o „dziwnych” ruchach rosyjskich oddziałów, co zdaniem dziennika już wywołuje w konsternację w Europie. Anonimowi politycy europejscy, na których powołuje się amerykański dziennik, mieli powiedzieć, że skala tego co obserwuje się na granicy Ukrainy z Rosją przypomina wydarzenia z kwietnia tego roku, czyli ówczesny „alarm wojenny”. Zdaniem Michaela Kofmana, eksperta ds. rosyjskich amerykańskiego think tanku CNA, na którego opinię powołuje się dziennik „to co się dzieje nie wydaje się być ćwiczeniami. Coś się dzieje. Co to jest?”. Spekulacje, iż mamy do czynienia z jakąś ponadstandardową akcją przygotowywaną przez Moskwę wzbudzają również informacje, w świetle których np. jednostki rosyjskiej z 41 Armii, normalnie stacjonujące w Nowosybirsku na Syberii zaobserwowano w okolicach granicy z Ukrainą, co może świadczyć o skali podjętych przygotowań. Zdaniem Oleksija Daniłow, sekretarza ukraińskiej Rady Bezpieczeństwa i Obrony po niedawnych ćwiczeniach Zapad 2021 Rosjanie pozostawili nieopodal granicy z Ukrainą znaczne ilości sprzętu i zbudowane centra dowodzenia. Łącznie rosyjskie siły zgrupowane przy granicy, nie licząc wojsk znajdujących się na Krymie, ocenia on na 80 – 90 tys.
W czasie niedawnego wystąpienia na posiedzeniu Klubu Wałdajskiego Władimir Putin powiedział, że „formalne członkostwo Ukrainy w NATO nigdy nie nastąpi, choć wojskowa ekspansja Zachodu już ma miejsce, co oznacza wzrost zagrożenia z którym musi się liczyć Federacja Rosyjska”. Amerykańscy eksperci są zdania, że ruchy rosyjskiego wojska mogą być reakcją Moskwy na niedawną wizytę szefa Pentagonu w Kijowie i słowa Lloyda Austina, który powiedział wówczas, iż droga do NATO jest dla Ukrainy cały czas otwarta. Wydaje się jednak, że chodzi nie tylko o to. Po użyciu przez Kijów w Donbasie tureckich dronów bojowych, o czym pisałem w ubiegłym tygodniu artykuł na temat perspektyw ukraińsko–tureckiej współpracy wojskowej opublikował w Atlantic Council Dmytro Kułeba, kierujący dyplomacją Ukrainy. W tym niezwykle interesującym wystąpieniu Kułeba nie tylko pozytywnie ocenia dotychczasową współpracę wojskową między Kijowem a Ankarą, ale zapowiada jej pogłębienie w najbliższym czasie. Deklaruje kontynuowanie kooperacji w zakresie wspólnej produkcji dronów bojowych, ale również nowe przedsięwzięcia, w tym związane z ukraińskimi projektami infrastrukturalnymi i „połączenie wysiłków” w związku z produkcją samolotów transportowych typu Antonow. W planie politycznym współpraca Ukraina–Turcja ma stać się, jak pisze, „modelem wartym naśladowania” w zakresie bezpieczeństwa i stabilizacji w basenie Morza Czarnego. Dmytro Kułeba podkreśla nie tylko fakt, że obydwa państwa mają jedne z najsilniejszych armii w Europie, co w wypadku Ukrainy jest do pewnego stopnia twierdzeniem na wyrost, ale również to, że, jak pisze „w przeciwieństwie do wszystkich obecnych państw członkowskich NATO, Ukraina ma również wyjątkowe doświadczenia związane z bezpośrednim zaangażowaniem bojowym w starciu z nowoczesnymi siłami rosyjskimi”. Co ciekawe, ukraiński minister, pisząc o tym, że od czasu aneksji Krymu Rosja potroiła stacjonujące tam siły wojskowe, stwierdza również, że Moskwa używa ich po to aby „zwiększać swoje zaangażowanie w Afryce i na Bliskim Wschodzie”, gdzie, co nie jest tajemnicą Rosjanie rywalizują o wpływy z Turkami. Przesłanie jest dość czytelne i w sposób nie budzący wątpliwości adresowane zarówno do elity strategicznej Turcji, jak i państw regionu wchodzących w skład NATO. Współpraca Ukraina – Turcja jest zarówno gwarancją stabilizowania sytuacji w basenie Morza Czarnego jak i również prowadzi, na czym może zależeć Ankarze, do zmniejszenia rosyjskich możliwości projekcji siły na większe odległości.
Rosjanie mają oczywiście świadomość dalekosiężnych skutków zbliżenia między Ukrainą a Turcją. Jak powiedział w wywiadzie dla Moskiewskiego Komsomolca Igor Striełkow, były „minister obrony” separatystycznej republiki w Doniecku Moskwa ma świadomość faktu, że „Jeśli Turcy zablokują Bosfor i Dardanele, zostaniemy bez wszystkiego. Nie będziemy mogli walczyć na syryjskim teatrze operacji wojskowych z Turcją”, a to, w jego opinii oznacza, że „nasz elitarny korpus wojskowy w Syrii jest zakładnikiem Erdogana”.
Wydaje się zatem, że Moskwa, po ostatnim zaostrzeniu sytuacji w Donbasie, po tym jak Kijów zdecydował się na użycie tureckich dronów bojowych obrała inną, do tej pory skuteczną, strategię postepowania. Po pierwsze w warstwie narracyjnej oskarża Ukrainę o chęć wywołania konfliktu zbrojnego. Minister Ławrow powiedział w poniedziałek, że Ukraina chce sprowokować wybuch starć na linii rozgraniczenia w Donbasie i „wciągnąć Rosję” w konflikt zbrojny. Po drugie Moskwa planuje jak można przypuszczać wyzyskanie pęknięcia w obozie państw Zachodu. Warto zwrócić uwagę, na fakt, że rząd Niemiec oficjalnie potępił użycie przez Kijów dronów w Donbasie argumentując, że stanowi to naruszenie Porozumień Mińskich. Sprawa jest ciekawa i można ją traktować w kategoriach probierza reakcji Berlina na ewentualne zaostrzenie sytuacji. Otóż jak zauważa Julian Röpcke, dziennikarz BILD, w lipcu 2020 roku Ukraina podpisała dokument w którym zobowiązywała się „nie używać” w określonych rejonach Ługańska i Doniecka dronów. Nie jest to jednak Porozumienie Mińskie na które w swym oświadczeniu powoływał się niemiecki resort spraw zagranicznych. Tam znajduje się zapis, iż nie można używać „obcych dronów” w odległości 30 km od linii rozgraniczenia. Intencja tego rodzaju sformułowania w dokumencie podpisanym w 2015 roku była jasna – chodziło o ograniczenie możliwości operowania dronów rosyjskich, nie ukraińskich. Potem linia interpretacyjna dyplomacji niemieckiej przesunęła się w stronę zakazu używania każdego rodzaju dronów, niezależnie od ich przynależności. Już choćby ten fakt pokazuje na ile w kwestii rozwiązania konfliktu w Donbasie różni się linia Kijowa i Berlina. Moskwa te różnice dostrzega, również wyraźne widzi je jeśli chodzi np., o stanowisko europejskich państw kontynentalnych (Niemcy, Francja) i mocarstw anglosaskich w kwestii stosunku do Turcji i sytuacji bezpieczeństwa w basenie Morza Czarnego. Chce te pęknięcia wyzyskać na swoją korzyść i dlatego potrzebuje kolejnego „alarmu wojennego” na granicach z Ukrainą. Tym bardziej, że jak uważają rosyjscy eksperci poprzedni Moskwa rozstrzygnęła na swoją korzyść, Ukraina została osamotniona i jasnym stało się, że „nikt z Europejczyków nie będzie umierał za Kijów”. Dlaczego zatem nie spróbować ponownie?
Marek Budzisz