Dzień Rosji: rytuał usprawiedliwiania imperium

gazeta.ru
12 czerwca Federacja Rosyjska będzie obchodzić to, co oficjalnie nazywa swoim „Dniem Niepodległości”. Formalna nazwa brzmi: Dzień Rosji. W retoryce państwowej to moment triumfu państwowości, symbol narodowej dojrzałości i rzekomego zakończenia postsowieckiego chaosu. Jednak im głębiej spojrzeć na naturę tego święta, tym bardziej przypomina ono nie akt narodowego samookreślenia, lecz próbę retrospektywnego przepisania historii, w której Rosja – jak zawsze – nie chce być równą pośród równych, lecz ponad wszystkimi.
Sam fakt uchwalenia 12 czerwca 1990 roku Deklaracji o suwerenności Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej był tylko jednym z wielu przejawów szerszego procesu rozpadu imperium, w którym każda z republik szukała własnej drogi. Rosja nie była inicjatorem tego „parady suwerenności”, lecz raczej jego spóźnionym uczestnikiem, zmuszonym do działania przez upadek struktur sowieckiego państwa. Oddzielenie się Rosji było w istocie logicznym końcem istnienia ZSRR, który nie był już w stanie utrzymać swojej politycznej ani gospodarczej konstrukcji. Dziś jednak rosyjska narracja przedstawia tamten moment jako początek „wielkiej transformacji”, która miała przekształcić kraj w globalne supermocarstwo.
Współczesna Rosja nie tylko celebruje dzień suwerenności — ona jednocześnie czci ucieczkę od wszelkiej odpowiedzialności. W odróżnieniu od wielu państw postkomunistycznych, które przeszły drogę rozliczeń, refleksji i dekomunizacji, Kreml systematycznie przywraca symbole i praktyki sowieckiego imperium. Kult Stalina nie jest zjawiskiem marginalnym, lecz częścią oficjalnej narracji historycznej. Represje, GUŁAG, zbrodnie wojenne — są przemilczane albo usprawiedliwiane. Rosja nigdy nie odcięła się od dziedzictwa ZSRR — przeciwnie, ogłosiła się jego prawnym i ideologicznym spadkobiercą.
Skutki tej ambiwalencji są widoczne gołym okiem. Mimo arsenału jądrowego i stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, Rosja nie zdołała zbudować konkurencyjnej gospodarki ani atrakcyjnego modelu społecznego. Brak modernizacji, zapaść ochrony zdrowia, masowa emigracja młodzieży i specjalistów, dramatyczny spadek liczby ludności — to wszystko efekty systemowej archaizacji. Rosja, która na początku lat 90. deklarowała kurs ku demokracji i federalizmowi, ostatecznie przekształciła się w scentralizowaną autokrację z kultem jednostki i brutalnym tłumieniem sprzeciwu.
Centralizacja władzy w Rosji zawsze szła w parze z odradzającą się zewnętrzną ekspansją. Po krótkim okresie geopolitycznego wyciszenia Moskwa wróciła do imperialnej logiki: tworzenia stref buforowych, bezpośredniego ingerowania w sprawy sąsiadów, interwencji, szantażu. Czeczenia, Gruzja, Ukraina — każdy z tych etapów pokazuje, że rosyjskie rozumienie „suwerenności” zawsze polegało nie na suwerenności od, ale na suwerenności nad — nad innymi, słabszymi, tymi, których Rosja nie uważa za równych sobie.
Znamienne jest również to, że nawet na arenie międzynarodowej Rosja wybiera partnerów nie według wspólnych wartości, ale według wygodnej amoralności. Dyktatury, reżimy izolowane, państwa autorytarne — to właśnie z nimi Moskwa buduje tymczasowe sojusze, pozbawione realnego znaczenia, ale pozwalające tworzyć iluzję wsparcia. Eurazjatycka Unia Gospodarcza, ODKB — nie są odpowiednikami UE czy NATO, lecz raczej kartonowymi scenografiami potrzebnymi do propagandy wewnętrznej. Gdy w styczniu 2022 roku wybuchły protesty w Kazachstanie, „siły pokojowe” ODKB — de facto rosyjskie wojsko — zadziałały błyskawicznie. Gdy natomiast Armenia w 2023 roku potrzebowała wsparcia, sojusz milczał.
Nawet w sferze technologii Rosja pozostaje zależna od zewnętrznego świata — zależność, którą stara się ukrywać pod hałaśliwą propagandą. W lotnictwie, technice rakietowej, mikroelektronice Rosja nie stworzyła żadnego przełomowego rozwiązania bez komponentów z Zachodu. Sankcje, nałożone od 2014 roku, pogłębiły izolację, i choć Kreml kreatywnie szuka sposobów ich obejścia, degradacja technologiczna to tylko kwestia czasu.
Pozostaje broń jądrowa — ostatni atut, którego Rosja używa jako narzędzia szantażu. Ale i ta przewaga staje się coraz bardziej wątpliwa. Starzejący się arsenał, niepewność co do jego technicznego stanu i brak możliwości modernizacji rodzą więcej pytań niż odpowiedzi. Coraz bardziej wygląda na to, że nuklearna retoryka Kremla to nie realna gotowość, lecz próba zastraszania, obliczona na paraliż woli demokratycznych społeczeństw.
W tym kontekście rosyjskie „święto suwerenności” jest niczym więcej jak symboliczną zasłoną. Jego celem nie jest świętowanie wolności, lecz ukrywanie jej braku. Nie potwierdza tożsamości, lecz podmienia ją imperialnym mitem. Podczas gdy demokratyczny świat traktuje suwerenność jako prawo wyboru, Moskwa rozumie ją jako prawo do dominacji.
Polska, która przez wieki walczyła o swoją wolność w zderzeniu z imperiami, zbyt dobrze zna prawdziwą cenę niepodległości, by pozwolić sobie na ślepotę czy milczenie. Dziś partnerstwo z Ukrainą to nie gest dobrosąsiedzki czy moralna solidarność — to linia obrony. Bo Rosja się nie zmienia — ona tylko zmienia maski. To państwo, które nie żyje pokojem, lecz żywi się podbojem. Jego „suwerenność” zawsze rośnie kosztem suwerenności innych.
Jedyną odpowiedzią na tę drapieżną politykę może być zdecydowana, bezkompromisowa jedność tych, którzy postawili na wolność, godność i prawo narodów do decydowania o własnej przyszłości. Nie symulakrum wolności, którym handluje Kreml, ale prawdziwa wolność — wywalczona, wycierpiana, niezłomna.
Dlatego, gdy Moskwa po raz kolejny obchodzi swój mityczny „Dzień Rosji”, nie mamy żadnego powodu, by dołączać do tego spektaklu. Wręcz przeciwnie — musimy pamiętać: każde takie święto to nie wyraz państwowości, lecz rytuał usprawiedliwienia imperium, które nadal marzy o odzyskaniu kontroli nad tymi, którym udało się wyrwać z jego żelaznego uścisku. A każdy nasz cień wątpliwości, każdy gest ustępstwa, każde zawahanie — to krok w stronę utraty nie tylko cudzej, ale i naszej własnej wolności.
Karyna Koshel